Legendy nie płaczą – 2. Legends Trail okiem wolontariusza

 

Legendy nie płaczą – 2. Legends Trail okiem wolontariusza


Opublikowane w pt., 10/03/2017 - 20:23

Piątek 3 marca, godz. 22:00. Jadę krętą ardeńską drogą. Clint i Nelleke dawno uciekli gdzieś do przodu. Znają mnie, to wiedzieli, że sobie poradzę. GPS-a nawet nie odpaliłem, bo mam go w głowie. Zza kierownicy furgonu wszystko widać z wysoka. Dawno temu jeździłem nawet większym sprzętem, ale to było w poprzednim życiu. Chwilę niepewności miałem tylko kiedy zawiadujący logistyką Joop zapytał, czy bym nie poprowadził Forda Transita z przepakami. Zdecydowałem się od razu. Po kilkunastu minutach za kółkiem czułem się już na swoim miejscu. Przez najbliższe, zlewające się w jedno dni i noce zaprzyjaźnię się z Big Bad Boyem na dobre.

* * * * *

Legends Trail to jedyna w swoim rodzaju nieoznakowana 250-kilometrowa wyrypa w belgijskich Ardenach, ukształtowaniem terenu i ilością błota przypominających nasz Beskid Niski. Od zeszłego roku organizują ją dwaj belgijscy zapaleńcy, Stef Schuermans i Tim de Vriendt. Stefa znam od dawna, z bałkańskiego wspinania i biegania w Polsce. Zanim wrócił do ojczyzny, spędził kilka lat w naszym kraju. Rok temu wbrew sobie dałem mu się nawet namówić na udział w tym zabójczym wyzwaniu. Organizm jednak podświadomie wybrał mniejsze zło i niedługo przed startem postanowił skręcić kostkę. Pojechałem jako wolontariusz. TAK BYŁO wtedy.

Teraz też nie mogło mnie zabraknąć i znów zjawiłem się w tej samej roli. Tak samo nie czułem się gotowy na taki długi dystans, no i nie chciałem się wyniszczyć przed wszystkimi startami planowanymi na ten rok – Runmageddonem Ultra, Rzeźnikiem i kilkoma innymi, o których w swoim czasie. Kiedyś krótsza o całą setkę Łemkowyna, którą w 2014 ukończyłem tylko siłą woli, załatwiła mnie praktycznie na pół roku. Że byłem wtedy zajechany już na starcie, to inna sprawa...

* * * * *

Konfederacja Ardeńska

Peleton napieraczy wyruszył z Achouffe o 18:00. Niedługo po ich starcie wysłałem stamtąd pierwszy raport i zdjęcia (TUTAJ). Przejeżdżając przez wieś Maboge nad rzeką l'Ourthe zauważam kilkoro z nich na drodze i pozdrawiam błyskiem świateł. Do bazy w Hotton (Checkpoint 1) na 63 km pierwsi dotrą przed trzecią rano, ale my mamy ją otworzyć i przygotować około jedenastej. Wcześniej odbywa się tam jakaś impreza.

W Hotton niby wiem gdzie jechać, ale skręcam nie tu gdzie trzeba i tracę trochę czasu. Może to zmęczenie, bo wczoraj przejechałem 1200 km, po drodze tak jak przed rokiem zabierając z Drezna Chloe i Neila, też wolontariuszy. Baza jest tam gdzie poprzednio, poza centrum miasteczka, w miejscowym klubie piłkarskim. Nelleke i Clint już na mnie czekają, a ostatni goście opuszczają budynek. Impreza była w klimatach country czy też kowbojskich pomieszanych z symboliką amerykańskiego Południa. Flagi Konfederacji wiszą tam zresztą cały czas, rok temu też były. Pasują tam jak pięść do oka, a dla znającego amerykańską kulturę Clinta wyglądają co najmniej dziwnie. Dlatego nadaje tej bazie nazwę Checkpoint Redneck. A może miejscowi planują secesję od Belgii? W dzisiejszym świecie wszystko jest możliwe...

Rozładowujemy Transita i wnosimy przepaki po schodach na górę. Przepisowo mają być do 20 kg, ale niektóre ważą dużo więcej. Zabieram po dwa, a jak się trafi plecak to i trzy na raz. Przynajmniej taki trening się przyda, bo większość weekendu spędzę za kółkiem. Niekwestionowanym mistrzem wagi ciężkiej zostaje Theo, nasz belgijski znajomy z Zamieci. Ten biegacz drobnej postury przygotował sobie plastikową skrzynię o wadze grubo ponad 40 kg, do której sam by się pewnie zmieścił. Może jest w niej jego bliźniak, z którym wymieniają się w każdej bazie i jeden napiera, a drugi śpi?

W międzyczasie przyjeżdża załoga punktu i jedna z drużyn zabezpieczenia trasy. Wspólnie przestawiamy stoły i krzesła i urządzamy bazę na przyjęcie zawodników. Udaje mi się półtorej godziny przekimać na glebie, a pierwsza piątka napieraczy dociera na miejsce: Holender Teun Geurts-Schoenemakers i Belgowie Joris Jacobs, Benny Keuppens, Ivo Steyaert i Dirk van Spitaels. Ten ostatni niestety postanawia się wycofać. Jak opowiada, nad rzeką l'Ourthe fiknął kozła o 360 stopni i zatrzymał się metr przed wodą, naciągając ścięgno w udzie. Później jeszcze kilka razy przyglebił, pogarszając sprawę. Nie chce się do reszty załatwić, więc podejmuje jedyną rozsądną decyzję.

Dirka znam z zeszłego roku, kiedy zajął trzecie miejsce. Nad ranem dłuższą chwilę gadamy o planach na ten rok, w tym o Wielkim Biegu, na którym znów się spotkamy. Obaj wciąż nie możemy uwierzyć, że się na niego dostaliśmy.

Pierwsza noc wykosiła więcej zawodników. Niektórzy zeszli z trasy już po drodze do jedynki. Jednym z ostatnich do niej docierających jest Amerykanin Buzz, który przychodzi już za dnia i idzie się przespać z decyzją na zewnątrz. Po godzinnej drzemce postanawia odpuścić i wspierać swoją żonę Sarah, która wyrównuje zeszłoroczne rachunki. Buzz to świetny facet z dużym dystansem do siebie, który zupełnie się nie przejmował wcześniejszym darciem łacha, że zostanie obiegany przez własną małżonkę.

W międzyczasie z Clintem i innymi pomocnymi wolontariuszami znieśliśmy i załadowaliśmy wszystkie wory na pakę furgonu. Czas je przerzucić na następną bazę. CP2 jest tym razem nie w Comblain-Fairon, lecz w domu kultury w małej miejscowości Oneux na 118 km. Jedzie ze mną wolontariuszka Karmen z Chorwacji. Jej chłopak, Francuz Alexandre, bierze udział w zawodach. Znam ich oboje z lipcowego chorwackiego biegu Velebit Ultra Trail. Alex napiera ze szczęśliwym dla niego numerem 44. Bardzo się ucieszył, kiedy opowiedziałem mu o Dziadach i że z taką liczbą ma wielkie szanse zostać bohaterem Legends Trail.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce