Legendy nie płaczą – 2. Legends Trail okiem wolontariusza

 

Legendy nie płaczą – 2. Legends Trail okiem wolontariusza


Opublikowane w pt., 10/03/2017 - 20:23

O chlebie i wodzie

Upierdliwy buczek znowu się włączył. Bez świateł nie pojadę, więc zagłuszam go podkręconym na maksa radiem. Długi i stromy zjazd przez las. Na dole w Stoumont dostrzegam schodzące z drogi trzy światełka. Pozdrawiam je światłami i trąbieniem. Później zobaczę, że to pewnie byli Belgowie Andre, Jurgen i Nico, napierający na miejscach 6-8. Myślami jestem z nimi.

Piąta rano. W Grand-Halleux skręt w boczną dróżkę i stromo w górę do CP4 w Farnières. Dla naszych dzielnych zawodników to już 202 km. Załoga bazy pomaga mi rozładować przepaki. Nie zważając na głośne rozmowy, zasypiam jak kłoda na materacu na półtorej godziny. Dłużej się nie da, bo czas na drugi kurs.

W międzyczasie Joris z kretesem przegonił wszystkich, którzy wyszli przed nim z Ferme de Comptoir i na powrót złapał prowadzącą trójkę. Wyszedł 20 minut po nich, tuż przed moim wyjazdem. Chłopak ma coś do udowodnienia. Poprzednio był drugi, w pięknym sportowym geście oddając zwycięstwo Michaelowi Frenzowi. Był od niego znacznie szybszy, lecz niemiecki weteran cały czas nawigował i bez niego młody Belg nie osiągnąłby takiego wyniku.

Specjalny bufet przygotowali przyjaciele dla Holendra Maartena Schöna, który rozprawia się z zeszłoroczną porażką. Na drzwiach wisi kartka „CP4 nie dla Maartena”. Przed nimi stoi krzesło ze szklanką wody i herbatnikiem i drugą karteczką „CP4 dla Maartena”.

Hans, który w międzyczasie też zjechał na czwórkę, pyta mnie chyba z dziesięć razy, czy jestem jeszcze w stanie prowadzić. Zapewniam go jedenaście razy, że tak, lecz z radością przystaję na towarzystwo tego gaduły na kurs do trójki i z powrotem. Przynajmniej będę miał pewność, że nie przykimam za kółkiem.

Po drodze wita nas wspaniały wschód słońca spomiędzy chmur. Może zawodnicy po parszywej nocy złapią chociaż kilka godzin lepszej pogody. Na górze trwa już zwijanie punktu. Ostatni czterej napieracze właśnie zbierają się do wyjścia. Łapiemy po dwie ogromne porcje żarcia na śniadanie, chwilę gadamy ze Stefem, Patrickiem i innymi wolontariuszami, ładujemy przepaki i jedziemy do czwórki. Po drodze zatrzymujemy się w wypoczynkowej miejscowości o uroczej nazwie Coo. Hans pokazuje mi słynny wodospad i opowiada biegowe historie ze wspólnymi znajomymi w rolach głównych.

Na CP4 jesteśmy po dziewiątej. Załoga bazy z Markiem i Neilem na czele zajmuje się zawodnikami. Łykam herbatę i piwko i udaje się na górę. Czas na dłuższy sen dla własnego bezpieczeństwa. Zdejmuję tylko buty, uwalam się na pryczę i zasypiam na całe pięć godzin.

Budzę się przed trzecią po południu. W międzyczasie ktoś próbował się do mnie dodzwonić z bazy głównej. Już sam nie wiem, czy odruchowo wyłączyłem dźwięk przed zaśnięciem, czy po prostu spałem tak twardo, że nie słyszałem. Oddzwaniam – chcieli się tylko upewnić, czy wszystko w porządku. Przepaki wielkiej czwórki już dawno ktoś zawiózł na metę. Dowiaduję się, że Teun Geurts-Schoenemakers i Ivo Steyaert już tam dotarli, ścigając się do końca, z czasami 44h13 i 44h26. Od zeszłorocznego zwycięzcy szybciej o niewiarygodne 13 godzin. Na ostatnim etapie daje im to średnią około 8 km/h, kiedy mieli już dwusetkę w nogach! Joris Jacobs i Benny Keuppens cisną wspólnie na trzecie miejsce jakieś dwie godziny za nimi i lada chwila mają ukończyć.

Maartenowi załoga punktu nie dała wyruszyć o chlebie i wodzie i zajmuje się nim szczególnie serdecznie. Największe zainteresowanie wzbudza jednak Hiszpan Joel, który opuszcza czwórkę uzbrojony w... parasol, bo deszcz właśnie znów zaczął padać. Uprzedzając fakty, wszyscy którzy stąd wyjdą, dotrą do końca. A ja wreszcie korzystam z prysznica, posilam się, ustalam które przepaki są do zabrania i ruszam z transportem na metę.

Polecamy również:


Cofnij
Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce