Piotr Suchenia: "To była bardzo groźna przygoda. Ale będę tam wracał!" [WYWIAD]
Opublikowane w śr., 19/12/2018 - 10:16
– A jak byliście zaopatrzeni w żywność na – nie wiadomo przecież jak długi – nadprogramowy pobyt na Antarktydzie?
– O żywność dbali organizatorzy, to na ich barkach spoczywało zapewnienie, żebyśmy mieli co jeść i pić. Dużym problemem było natomiast to, że kończył nam się zapas… ubrań! To powoli stawało się uciążliwe, gdyż nie mieliśmy możliwości prania ciuchów, a prysznic był dostępny tylko co 2-3 dni i to w określonych godzinach.
– Miałeś kontakt z czekającą w Chile żoną? Co jej mówiłeś?
– Kontakt mieliśmy przez telefon satelitarny, ale to jest dość droga sprawa, starałem się więc skupić tylko na niezbędnych i kluczowych komunikatach. Mówiłem Iwonie, żeby się nie martwiła, bo nie ma czym. Byłem cały, zdrowy, miałem (jeszcze) co jeść, martwiłem się tylko przebukowywaniem lotów i hoteli. To była jedyna stresogenna myśl, która krążyła po głowie.
– Jak spędzaliście czas oczekiwania w obozie na Antarktydzie? W jakich warunkach, co robiliście?
– Był czas na książki i długie rozmowy, a organizatorzy organizowali prelekcje na tematy antarktyczne i puszczali nam różne filmy. Z jednym lekko przesadzili: jeśli ktoś oglądał „Gniew oceanu” wie, co mam na myśli. Ja dodatkowo grałem na komórce w… węża, doszedłem do 372 poziomu! (śmiech).
– A jak tę trudną sytuację znosili inni maratończycy?
– Niektórzy zamykali się w namiotach i przychodzili tylko na posiłki, inni cały czas siedzieli w namiocie-kuchni, powstała również specjalna piosenka na melodię „No woman, no cry” Boba Marleya. Brzmi ona „No plane, no flight” i niebawem ujrzy światło dzienne. W takich sytuacjach człowiek staje się bardzo kreatywny. Generalnie, staraliśmy się jak najwięcej żartować, nawet ustaliliśmy między sobą, kto jaką przygotuje potrawę na antarktyczną wigilię (śmiech).
– Jak teraz spędzicie najbliższe dni? Kiedy powrót do domu?
– Jesteśmy w Chile, w Punta Arenas. W czwartek lecimy do Santiago de Chile, a w sobotę wracamy do Polski.