Zygmunt Berdychowski o Koronie Ziemi: „Góry to nie jest moje życie. Ale pora na kolejne wyzwanie”

 

Zygmunt Berdychowski o Koronie Ziemi: „Góry to nie jest moje życie. Ale pora na kolejne wyzwanie”


Opublikowane w śr., 22/07/2015 - 00:06

Był pan w strefie śmierci, widział ciała, które zostaną na wieki w zmarzlinie. Co pan wtedy czuł?

Pierwsza i najważniejsza konstatacja jest taka, że jak człowiek wychodzi na grań Mount Everestu, czyli na poziom 8400m n.p.m., to jest niesłychanie zmęczony. Brakuje tlenu. Dlatego jest skupiony wyłącznie na sobie i nie myśli o tym, co się dzieje wokół, kto idzie z przodu, kto z tyłu. Myślisz o masce tlenowej, która – tak jak to było u mnie – przez dłuższy czas wydaje się wadliwa albo źle założona. I że to ona powoduje te wszystkie dolegliwości oddechowe. Tymczasem to nie maska, a po prostu brak tlenu na tej wysokości jest winowajcą.

Chcesz, nie chcesz, przechodzisz obok ciał, które leżą metr, dwa metry od twojej ścieżki. Musisz je widzieć, tym bardziej, że wciąż ubrane są w gortexowe, dobrze widoczne w świetle czołówki kurtki. Musisz pomyśleć o tym, że te ciała, te nienaturalnie powyginane zwłoki tu są. Natomiast przez to, że zostaliśmy o nich uprzedzeni, nie miały one jakiegoś znaczącego wpływu na sytuację. Naturalnie pojawiał się strach, żeby nie skończyć w ten sposób, ale dominowało skupienie nad sobą – pracą nóg, rąk, oddychaniem. Tylko tyle i aż tyle, bo to co się dzieje na zewnątrz jest słabo widocznym tłem dla gigantycznego wysiłku, który się wykonuje.

Co na to wszystko pana rodzina? Podejrzewam, że okresy wyjazdów to nie były najspokojniejsze dni w domu Berdychowskich... Jak żona i dzieci reagują na pana wspinaczki?

Do tej pory spokojnie (śmiech). Pewnie przez to, że brałem udział w wyprawach profesjonalnie przygotowanych, stosunkowo bezpiecznych, oraz że w sytuacjach ekstremalnych potrafię się wycofać. Rodzina wie, że podjęcie takiej decyzji nie sprawia mi najmniejszego kłopotu. Chciałbym, by było tak nadal. Chodzeniu w góry musi towarzyszyć zdrowy rozsądek.

Które wejście było najtrudniejsze i dlaczego był to Mount Everest?

W hierarchii szczytów jest Everest i długo, długo nic. Potem McKinley i pozostałe góry. Pierwszy najważniejszy powód to wysokość – ponad 8500m n.p.m. i to, że cały czas koncentrujesz się na tlenie. A w zasadzie jego braku. W bardzo wielu miejscach Everest jest trudny technicznie, trzeba uważać np. by nie zaplątać się w liny z wcześniejszych wypraw, są drabiny. Gdy idzie się do góry, człowiek zwraca mniejszą uwagę na te trudności, może dlatego że jest noc, że ciągle myśli o szczycie. Dopiero gdy za dnia schodzi bacznie przygląda się miejscu, w którym ma postawić stopę, linie, którą ma złapać. I że nieprawdopodobnie daleko położony jest obóz, do którego zmierza. Pojawia się myślenie, zwłaszcza w pierwszej części, że jeśli powinie się tu noga, ulegnie złamaniu, skręceniu, to niewielka jest szansa na to, że uda się go z takiej wysokości doholować do obozu.

W zeszłym roku przeżyłem sytuację, w której uczestniczka naszej wyprawy wyszła w środku nocy i zaczęła zejście z wysokości 7700m n.p.m., ale upadła i straciła przytomność. Gdyby nie to, że z obozu poniżej wyszli jej z pomocą szerpowie, którzy wyprowadzali pierwszą część naszej ekspedycji do góry, pewnie nie byłoby szans na ratunek. Tu była i dziewczyna została zniesiona na dół.

Obecność szerpów to dowód na profesjonalne przygotowanie wyprawy?

Tak. W wyprawie brało udział 13 osób. W pierwszej grupie było 7 osób – każda miała swojego szerpa. Po to, by w sytuacji, w której podejmujesz decyzję o powrocie, miał kto z tobą zejść, bez stwarzania zagrożenia dla bezpieczeństwa pozostałych osób. Ponieważ cała siódemka weszła na szczyt i zeszła do obozu na wysokości 6500m n.p.m. – okno pogodowe trwało dwa dni – to szerpowie, po wykonaniu swojej podstawowej pracy, mogli udać się na przełęcz północną i wyżej, po tę dziewczynę. Gdyby ekspedycja była mniejsza, na ratunek nie byłoby szans. Z wysokości 7800m n.p.m. jeden człowiek – nawet najbardziej doświadczony szerpa – nie jest w stanie znieść drugiego do bazy.

Względny komfort...

Dlatego właśnie podczas takich wypraw jak moja, to myślenie o bezpieczeństwie pojawia się rzadko. Jest lekarz, zaprasza Cię na badania, mówi jak jest. Czasami sugeruje, byś nie szedł dalej, przeczekał. Aplikuje lekarstwa, konieczne do kontynuowania drogi. Oczywiście to nie jest tak, że ten lekarz i te kilkanaście osób biorą za ciebie odpowiedzialność i noszą ryzyko za Ciebie. Dwa lata temu na wysokości 6500m n.p.m. w mojej ekspedycji zmarł chłopak. Pomino sugetii lekarza nie chciał wrócić na wysokość 5800m n.p.m, koniecznie chciał iść w górę. Wykorzystując nieobecność lekarza poszedł w górę, gdzie jego serce odmówiło posłuszeństwa. Trzeba słuchać otoczenia, własnego organizmu, podejmować racjonalne decyzje.

Drugi w pana hierarchii trudności jest McKinley. Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że różnica w pionie między punktem wyjścia a dojścia to 4200m. W przypadku Mont Everestu jest to 3500m – z wysokości 5400 na 8900m n.p.m., a Aconcagua to mniej niż 3000m – z 4000 na 6900m n.p.m (na zdjęciu)...

Elbrus to trochę ponad 1000m wspinaczki. Po drugie – droga na McKinley w ogromnej większości wiedzie po lodowcu. Po trzecie – wszystko trzeba samemu wynieść na sankach do obozów, nie ma możliwości korzystania z jakiejkolwiek pomocy.

Po czwarte – mamy tu do czynienia najzwyczajniej w świecie z zimną górą. Bardzo zimną. Niestety w tym roku zostałem przykładem na to, że jak się nie słucha mądrych ludzi, to ponosi się tego konsekwencje. Nie wziąłem z sobą dużej, puchowej kurtki i było mi cały czas zimno albo bardzo zimno. Technicznie McKinley też pokazuje rogi, wymaga dużej psychicznej odporności.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce