Pusta butelka, nóż do tapet, mydło... Ultra 147 Ambasadora

 

Pusta butelka, nóż do tapet, mydło... Ultra 147 Ambasadora


Opublikowane w śr., 01/07/2015 - 08:38

Moje stopy jednak powoli  zaczynały już pływać w butach. Zostałem w Maszewie, a chłopaki pobiegli bez dłuższego postoju. 1/3 trasy już z nami. Do mety jakoś tak się nie spieszyło. Na przepadkach spędzałem sporo czasu, nie miałem jako takiej dyscypliny - średnio ok. 30 minut. Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. A raczej delektowałem się atmosferą i liczyłem, że zobaczę znajomych z Trójmiasta. 

Głównie spotykałem Hanię - zaprawioną ultramaratonkę, która wpadała jak burza i jeszcze szybciej znikała z przepaku. Doganiałem ją potem na trasie, aż w końcu mi uciekła. Z tego co pamiętam, to budziła spory podziw wśród uczestników. Wszyscy o niej mówili. 

A ja? Pierwsze miejsce w swojej kategorii wiekowej! Niespodzianka! Z czołówką było już łatwiej. Zabrałem plecak, zalałem bukłak całą litrą napoju, zmieniłem skarpetki i pobiegłem. Po drodze, gdzieś koło północy, spotykam kibiców. Niektórych powracających z imprezy. Ale nie naszej. Był też przykry incydent - 2 osoby zostały napadnięte i okradzione z czołówek. Na tym się jednak skończyło. Po prostu jakaś grupa pijanych wyrostków musiała się głupio zabawić. Organizator szybko zareagował - poprosił o patrole w miejscowościach, przez które biegniemy. To najlepsze rozwiązanie, bo mogłoby się to wszystko źle skończyć gdyby trafili na mnie lub innych kolegów... 

Do Nowogardu 22 km. Już wiedziałem, że dla mnie bieganie już się skończyło. Stopy już praktycznie odpadały. Zmiana skarpetek nie pomagała, bo i tak były mokre, a stopy coraz bardziej się odparzały. Zastanawiałem się w pewnym momencie, czy nie lepiej było by mi biec na bosaka, może by podeschły. Spośród uczestników, którzy zrezygnowali, wieli skończyło właśnie w Nowogardzie, czyli na 70. kilometrze trasy. A może i 80... Już mi się trochę myli, bo nie bardzo pamiętam ten odcinek... Wiem, że biegłem tu sam i to mnie dołowało. Nie mogłem się zmotywować do nadania tempa. Było ciemno a światło czołówki było tylko po to, by nie wyrżnąć w jakiś korzeń. A że akurat rowerem przejeżdżała wolontariuszka w kamizelce odblaskowej, wpatrywałem się w nią jak w choinkę. Aż zniknęła...

Po jakimś czasie dotarła do mnie kolejna osoba. Nie pamiętam już imienia ale na pewno miał kontuzję kolana. Tak sobie więc szybko maszerowaliśmy i opowiadaliśmy jak to ultrasi - o bieganiu, o życiu biegowym. Im bardziej jasno i bliższej zabudowań, próbowaliśmy podbiegać. Ale ból kolana nie pozwalał koledze biec dłużej. W końcu zdecydował się na tabletkę przeciwbólową. Poczuł się lepiej.
Zostawiłem go już blisko Nowogardu. Na punkcie mówił, że już czuje się dobrze. I wyszedł wcześniej. Mówiłem, by na mnie nie czekał. Pozdrawiam!. Ciekawe czy u niego wszystko dobrze.

W Nowogardzie mieliśmy punkt medyczny. Zmieniłem kolejne skarpetki. Niestety nie zabrałem maści na odparzenia. Na punkcie tez nie mieli. Dogonili mnie Janek z Maćkiem. Maćka poznałem rok temu - sporą cześć trasy biegliśmy wówczas równolegle. Maciek miał ciężki wypadek - liczne złamania i protezy, a jednak udowadniał, że potrafi pokonać niesamowite odległości i rywalizować z innymi. 

Jak zawsze za długo siedziałem na punkcie. Efekt - znów sam na trasie. 

Przeszedłem może z kilometr, półtora i na moście złapał mnie ostry ból w śródstopiu. Okazało się, że pęcherze, które miałem na stopie, po prostu pękły. Na szczęście nie wszystkie. Identycznie sprawy miały się z drugą stopą. Ja to mam farta.... Nie mogło się to stać na punkcie, tam mieli przecież opatrunki dezynfekcje. I co mam teraz wracać? Nie ma mowy. Nie cofam się. Wyciągam nóź do tapet. Łamię ostrze na nowe i przecinam skórę pęcherzy, w poprzek stopy. Najpierw jedna, potem druga stopa. Nie było innego wyjścia. Naturalnie, że piecze, boli. Ale daje radę, powoli truchtam. 

Po kilku kilometrach widzę, że ktoś się do mnie zbliża. Zwalniam. To Janek. Pierwszy raz w ultra . Debiutant. Solidnie się przygotowywał. Rozmawiamy o różnych biegach - był w Gdańsku. Namawiam go ponownie na Maraton Solidarności, bo ma być całkowicie odmieniony i warto, by Ci, których zniechęcił, dali mu znowu szansę. Fajnie się nam rozmawia. Podkręcamy trochę tempo i spotykamy Piotrka. Kilkukrotnie się mijaliśmy. Pamiętam jak mówił, że mu pogoniłem kota... A teraz znowu go spotykam - okazuje się, że trochę się zgubił. Biegliśmy razem tak się napędzając do około 90. kilometra, po drodze spotykając Sasze z Niemiec i jego partnerkę wyprawy Brigitte, która "robiła" za fotografa organizatora. Pamiętam - niejednej osobie pomagała czy nawet opatrywała stopy. 

Zaczyna się robić coraz cieplej. Wbiegamy do zabudowań. Mówię jak było rok temu. Chłopaki, już zmęczeni, dopytują to ile jeszcze. Niedaleko - odpowiadam. W tym roku kolejny punkt serwisowy jest  w budynku, a ta same przyjemności. Ciepła zupka, 2 rodzaje - z mięsem i bez. Bardzo pożywna. Stoliki. Dodatkowo materace dla tych, którzy chcą odpocząć. Czasu nie ma za wiele, ale rozmwiamy. Co niektórzy planują już kolejne biegi. Ja zapraszam na PZU Festiwal Biegowy i nawet kilka osób się zainteresowało. Ciekawe czy przyjadą.

Zostawiam bukłak, bo puszczał bańki mydlane po eksperymentalnym płukaniu. Zamieniam go na butelkę z izotonikiem. To drugi i ostatni już przepak. Rok temu było ich więcej, ale naprawdę więcej trzeba. 

Kolega Janek gotuje się do ostatniej fazy biegu. Ma teraz doping motywacyjny z roweru, mają trzymać tempo. Wychodzę. Wpisuje czas i jestem w szoku.... ponad 40 minut na punkcie. Piotrek mówi - zostań jeszcze, ale lecę, bo za długo tu zabawiłem. Większość już dawno wyszła na trasę.

Przed nami trudny odcinek - idziemy ruchliwą drogą, która praktycznie nie ma pobocza. Jakieś 2 km by dostać się do drogi szutrowej. Naturalnie po tym fragmencie niespodzianka - zamiast w punkcie wyskoczyć do toalety, musiałem to zrobić w lesie. Na szczęście byłem zabezpieczony na taką okazję. Mam nawet mydło. 

Znowu wyprzedzają mnie koledzy. Po 1-2 km trafiam wreszcie na swojego partnera, z którym już dobiegłem do mety - Wojtka Furmanka. Naturalnie nie obeszło się bez kolejnych przygód i do naszego teamu dołącza niedługo szybkonoga Beata. Jest grubo po 7 rano i zaczyna się robić gorąco. Beata idzie szybkim marszem, ale robi to w takim tempie, że jak tylko biegiem. Wyprzedza, przechodzi do marszu - taką taktyką nadrabia cały dystans. I jeszcze zostawia nas w tyle!

Przed nami jeszcze odcinki po bruku, który omijamy bokami. Mało kto decyduje mnie iść środkiem, każdego bolą już stopy. Wchodzimy na pola i Wojtek mówi, że nagle poczuć coś dziwnego na stopie. Jakby mu opona wystrzeliła w bucie. Dziwne nieprzyjemne uczucie. Mówię - pewnie pękł ci jakiś  pęcherz. Zatrzymamy się, zdejmiesz buta i zobaczymy. Mam nóź do tapet, najwyżej przetniemy.

Wojtek popatrzył na mnie jak na czarny charakter. Trochę się pośmialiśmy, ale ja mówiłem całkiem serio. Patrzymy więc na stopę. Okazuje się, że pękła nagnieciona krawędź skóry na małym palcu. I to dosyć głęboko. Plaster, zasypka. Tabletki przeciwbólowe... Wojtek dobrze wyposażony. Ja tego wszystkiego zapomniałem. 

Próbujemy się rozruszać jeden kaleka i drugi. Zaczynamy myśleć co przed nami i zapominamy, że cos nas boli. Mówię - musimy dogonić Beatę i kolegów. Biegniemy przez pola. Jedna górka, zaraz druga, a ich nie widać. Kurde, ale nas ostawili - chyba cały czas biegną. 

Dokucza mi już upał. Rok temu też miałem za mało wody na trasie jest gospodarstwo rolne tam pobiegłem i dostałem, co chciałem. Wcześniej Wojtek mnie poratował.Stwierdził, że dobrze znosi upały.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce