Łemkowyna Ultra Trail 150 Ambasadora

 

Łemkowyna Ultra Trail 150 Ambasadora


Opublikowane w czw., 10/11/2016 - 08:44

Ropki – schronisko w Bartnem (47,9 km)

Od tej pory biegnę sam. Ciągle pada, do tego kilkukrotnie przeprawiam się przez potoki i rzeczki. O suchych butach i spodniach można zapomnieć. Uczucie zimnych nóg towarzyszyć mi będzie już do końca. Często staram się ruszać palcami, by choć na chwilę pobudzić krążenie. Na szczęście przede mną kilka mocnych podejść. Na początek sławne Kozie Żebro (847m) po zdobyciu którego mamy jeden z najtrudniejszych pionowych zbiegów. Mimo pionowej drogi w dół biegnie mi się dobrze. Ilości błota w standardzie i tutaj moje Kanadie 7TR trzymają się podłoża przyzwoicie. To ważne bo jako nieliczny biegnę bez kijków. W drugiej części biegu to się zemści na mnie srogo, teraz mam frajdę z pokonywania trasy. Na 30 kilometrze kolejne podejście pod Rotundę. Gdy już tam docieram bardzo żałuję, że nie widać przepięknego cmentarza. Niestety ciemności egipskie i mgła, to musi nam wystarczyć w tym roku do szczęścia. 

Za Rotundą trasa znacznie się obniża w kierunku Zdyni, można zatem trochę pobiegać. Do tego mamy fascynujący widok. Z drogi krajowej, którą biegniemy ok kilometra rozciąga się widok na tych co napierają z tyłu. Obserwujemy zbiegających i kręcących się po szlaku biegaczy. Sorry, oczywiście widzimy tylko ich czołówki – dziesiątki światełek rozciągniętych na dłuższym dystansie. Bajka. Za Zdynią skręcamy na Szlak na Popowe Wierchy. Jak ja tego odcinka nie lubię. Niby tylko 200 metrów do góry ale wchodzi w dupę jak nic innego na tej trasie. W okolicach Wołowca wstaje dzień. Miejsce w którym mieszka mój ulubiony pisarz Andrzej Stasiuk. To tutaj zaliczam kilka kolejnych strumieni. 

Niestety jak zwykle o tej porze dnia jest najzimniej. Zaczyna mnie telepać a moja kurtka (choć wodoodporna) nasiąknięta jest jak gąbka wodą. O tym co czuły wtedy stopy nie wspomnę, bo musiał bym wyczerpać cały limit brzydkich słów przeznaczony na ta relację. W takim stanie ducha dobiegam do Bartnego. Jedyne co mnie cieszy to to, że dotarłem tutaj 30 minut szybciej niż w roku ubiegłym. Trzęsie mnie niemiłosiernie a deszcz jak na złość zaczyna mocniej padać. Pochłaniam dwie porcje zupy pomidorowej i kilka pieczonych ziemniaków, wlewam gorącą herbatę do bidonów tak by ogrzewały mnie choć chwile podczas biegu i z trudem walczę by nie wejść do środka schroniska. Wiem, że w takim stanie w jakim jestem teraz mógłbym już z niego nie wyjść. Zaciskam zęby i biegnę dalej.

Bartne – Przełęcz Hałbowska (64,2 km)

Biegnę i maszeruję żwawo by choć trochę się ogrzać – niestety trwa to dość krótko, bo tuż za Bartnem mam do pokonania około kilometrowy odcinek bagienek. Nie wiem co lepsze strumienie czy to bagno. Wpadając do połowy uda w kałużę nie miałem wątpliwości. Słowa na k, p, j, s itp. padały tak często, że na samą myśl o tym jeszcze dzisiaj wstydzę się za siebie. Na szczęście bagienka szybko się skończyły i zaczęło się podejście pod Wątkową. Tylko dzięki temu udało mi się jakoś ogrzać, co przyjąłem z ulgą bo za mną było dopiero 50 kilometrów. Deszcz cięgle padał, błota z każdym kilometrem było coraz więcej, za to skończyły się potoki. Dobre i to. 

Na tym etapie nie sposób się nudzić. Ledwo co zbiegłem z jednego szczytu zaraz zaczynały się kolejne (Świerzowa, Ostrysz). A po nich znowu wymagający Kolanin (705 m). Podejście pod niego nie jest może zbyt długie i wymagające ale zaraz po nim następuje 200 metrowy pionowy zbieg. W normalnych warunkach jest ciężki, a gdy dodamy do tego tony błota to robi się z niego błotny stok do super giganta. Z tą małą różnicą, że zamiast desek mam na nogach buty, które na taką ilość mazi nie są przygotowane. Zaliczam pierwsze wywrotki, na szczęście jeszcze nie groźne. Lekko poobijany docieram do kolejnego punktu żywieniowego na Przełączy Hałbowskiej. Uzupełniam bidony (znowu wlewam tam gorącą herbatę), łapię w rękę bułkę z serem i ruszam dalej.

Przełęcz Hałbowska – Chyrowa (80,9 km)

Początkowo wspinam się na nieduże wzniesienie by po 2 kilometrach zacząć zbiegać w kierunku Kąt. Pada i trochę wieje, co niestety przeszkadza, bo sporą część trasy pokonujemy na otwartym terenie. Trzeba na każdym kroku uważać, asekurować się bo z przyczepnością jest krucho. Zaliczam znowu upadek gdy na chwilę zapominam o tym, ze tu się nie da biec. Szkoda. W stanie lekkiego rozbicia docieram do Kąt – najniżej położonego miejsca na trasie ŁUT. Na zegarku tylko 305m npm. Zwiastuje to dość poważne podejście, bo zanim dotrzemy do Chyrowej musimy pobiegać na wysokości trochę powyżej 600 metrów. Dla mnie to wspinanie było jedna wielką męką. 

Pierwszy poważny kryzys przed 70 kilometrem, niby nie najgorzej, ale martwiłem się tym, bo podchodząc w bardzo wolnym tempie nie byłem w stanie porządnie się ogrzać. Było mi zimno i jedyna rzecz o której marzyłem to dotrzeć do Chyrowej, gdzie miałem na przepaku suche ubranie. Zanim tam dotarłem zaliczyłem kolejny upadek, tym razem dość bolesny. Mój bark do tej pory wypomina mi chwilowe gapiostwo. Na szczęście niedługo po tej kraksie zameldowałem się w Chyrowej. Czas 14:55:32 niby nie najgorszy ale rok temu byłem tu 11 minut szybciej. W Chyrowej (Chyrowa SKI) spędziłem sporo czasu w suchym i ciepłym pomieszczeniu. Teraz wiem, że za długo. Przebrałem się, zjadłem ciepłą zupę i podładowałem z powerbanka zegarek. Z nowymi siłami wyszedłem na zewnątrz. Była 15:41, na zewnątrz świeciło słońce a po deszczu jedyną pamiątką były kałuże i błoto.

Chyrowa – Iwonicz Zdrój (101,5 km)

Z założeń przed biegowych miałem wyjść z Chyrowej znacznie wcześniej tak by podejście pod Cergową zrobić jeszcze za dnia. Niestety rzeczywistość napisała inny scenariusz. Śpieszyłem się teraz tylko po to by dotrzeć do podnóża Chyrowej nie zapalając czołówki. Udało mi się to „na styk”. Znowu trochę przez moje gapiostwo. Tuż za kamienną Górą znajduje się zabytkowy kościół i szeroka droga prowadząca w dół. Tak zagadałem się tutaj z jednym z biegaczy, że zapomniałem o tym, że szlak skręca w krzaczory tuż za świątynią. Ja wybrałem szeroką drogę i tym sposobem dołożyłem sobie dystans 500 metrów zbiegu i 500 metrów podejścia z powrotem. Wściekły docieram do drogi międzynarodowej przecinającej szlak ŁUT-a w momencie kiedy zaczął zapadać zmrok. To niestety nie jedyna zła informacja jaka miała na mnie tutaj czekać. Kolejna to taka, że podejście na Cergową (prawie 400 metrów w pionie) jest tak zabłocone, że będę miał problemy z podejściem bez kijków. I tak było. 

Walczyłem o każdy metr, każdy krok a i tak efekt był żałosny. Gdybym nie znalazł wtedy w lesie dwóch porządnych patyków to pewnie nie dotarłbym na szczyt tej magicznej góry. Szlak był mocno wyślizgany przez zawodników biegnących ŁUT70 i tych co napierali przede mną. Pod górę męczył i zabierał siły, w dół groził niebezpiecznymi upadkami. Na Cergowej napierałem wraz z kilkoma innymi biegaczami w tym z dwójką z Piotrkowa Trybunalskiego. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że przyjdzie mi wraz z nimi walczyć z trasą do samego końca. Około 19.30 udało nam się dotrzeć w końcu do asfaltowej drogi prowadzącej do Lubatowej i dalej do Iwonicza. Maszerujemy bardzo szybko, bo niestety temperatura mocno spada. Rekompensuje nam to jedynie niesamowicie rozgwieżdżone niebo. Takiego w Warszawie nie zobaczy się nigdy. W Iwoniczu część biegaczy rezygnuje a ja umawiam się z chłopakami z Piotrkowa, że będziemy dalej napierać razem.


Festiwal Biegów - Wszystko co chcesz wiedzieć o bieganiu

Polecamy również:


Cofnij
Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce