Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi uliczne)

Mój Bieg, Mój Festiwal (Kategoria: biegi uliczne)


„Dawaj! Dawaj! Nie poddawaj się!” – ktoś klepnął mnie przyjaźnie w plecy i minął pędząc przed siebie. Automatycznie zaczynam więc biec, ale z biegiem ma to mało wspólnego. Przy każdym kroku kolana palą jak ogień i wydaje mi się, że kości trą o siebie aż sypie się z nich biały proszek. Nie mogę oprzeć się wyobrażeniu, że jakaś siła nieczysta wsypała do nich żwiru i po chamsku zepsuła tę wspaniale naoliwioną i precyzyjną maszynerię. Znowu przechodzę do marszu, nogi jak dwie drewniane bele człapią nieporadnie i koślawo. „Chyba tak muszą czuć się ludzie z protezami” – myślę i znowu zrywam się do biegu, a miliony igieł ze straszliwą mocą coś wbija mi w kolana. Zataczam się i znów próbuje maszerować. Jestem na 37 kilometrze krynickiego Koral Maratonu i nadal walczę.

A miało być tak pięknie. Dwa miesiące przed startem zacząłem przygotowania. No bo jak to, mieszkam w Krynicy i nie pobiegnę u siebie? Muszę! Wszystko szło idealnie. Czasy z tygodnia na tydzień coraz lepsze, oczekiwania na końcowy wynik coraz wyższe. Aż tu nagle wszystko się spier… posypało. Ból. A gdzie? Oczywiście w lewym kolanie. Najpierw domowe sposoby: Internet, maści, lód i dalsze treningi, no bo jakże to tak? Rodzina, koledzy, sąsiedzi – wszyscy wiedzą, że biegnę. Muszę być gotowy na sto procent. Jednak ta złośliwa bestia w kolanie tylko na to czekała. W końcu na dwa tygodnie przed Maratonem, po niedzielnym długim wybieganiu, noga bolała mnie tak, że nie mogłem chodzić, o bieganiu nie wspominając. Jezu co to będzie? Za 14 dni start, ale przecież chociażbym miał na jednej nodze skakać, to nie odpuszczę. Ultra maratończyk Scott Jurek przebiegł 100 kilometrów ze skręconą kostką, to ja 42 nie zmęczę? Dam radę.

Postanowiłem zrobić tydzień przerwy. Jednak dni mijały, a poprawy ani słychu, ani widu. Poszedłem więc do lekarza, aby zasięgnąć opinii fachowca, który tylko potwierdził to co wyczytałem w książkach i na stronach biegowych. Diagnoza – zapalenie więzadła właściwego rzepki, czyli tak popularne w naszym kochanym sporcie tzw. „kolano skoczka”. Oprócz tego zaczął się zbierać jakiś płyn, a od wewnętrznej strony wyrosła cysta… Nogi, a właściwie noga, ta zdrowa się pode mną ugięła. Cholera i co teraz? „Czy mogę biec panie doktorze?” – bąknąłem nieśmiało - „A kiedy ten maraton?” – zapytał doktor z życzliwością w głosie  - „No, za tydzień”. W odpowiedzi lekarz tylko na mnie spojrzał, a w jego oczach dało się wyczytać coś pomiędzy zdziwieniem, a przestrachem. „Czy można być aż tak głupim?” – to pewnie pomyślał, ale kurtuazyjnie odparł – „No cóż, niech pan biegnie, ale na własną odpowiedzialność”. Dodał jeszcze, że do niedzieli w ogóle mam nie ćwiczyć i oszczędzać nogę.

Nie wiem czy to wiara w cuda, czy też tabletki i maść przeciwzapalna, które mi przepisał i zabiegi krioterapii załatwione przez koleżankę sprawiły, że ból stopniowo znikał. Co prawda martwiłem się o formę, ale przecież biegam nie od dziś, jestem zdrowy, mam 29 lat. Musi być dobrze!

Stało się. Nadeszła niedziela. Zimno, rześko, pogoda ma być przepiękna, czyli warunki idealne. Podenerwowany, tak jak setki innych ludzi obok mnie staję na starcie. W końcu odliczamy: trzy, dwa, jeden i poszły konie po betonie! Patataj! Patataj! Ależ się super biegło te pierwsze kilometry. Organizm spragniony ruchu, powstrzymywany siłą przez dwa tygodnie wyrywał się do przodu jak pies Kajtek na smyczy mojej sąsiadki.

Dycha minęła nie wiadomo kiedy i wszystko szło jak należy. Wyobrażałem sobie, że jestem jakimś Gabreselassi, albo Bekele i sunę asfaltem jak rącza antylopa, a kilometry łykam jak Reksio schabowego. Wtem stało się to, co stać się chyba musiało. Najpierw cichutko, nieśmiało, tak na 13 kilometrze. Potem śmielej, żwawiej, aż w końcu gdzieś tak na 18 - pełną gębą, odezwała się uśpiona bestia w kolanie. I już wiedziałem, że się nie rozstaniemy.

Co tam, mało to razy się z bólem biegało. Przecież człowiek nie z cukru. Te i inne mądrości ludowe dodawały mi otuchy. Potwierdzeniem był całkiem niezły czas na 21 kilometrze, czyli 1 godzina i 35 minut. „Będę na mecie w 3:10, albo 3:15” – pomyślałem rozradowany. Już widzę tych kibiców, uśmiechniętą żonę, małego synka i spikera krzyczącego w świat moje nazwisko. Grrr!! To bestia wyrwała mnie z tych pięknych marzeń i trach! Nagle kolano zaczął przeszywać straszny ból i dodatkowo odezwały się braki treningowe, bo raptownie opadłem z sił jak zawodnik sumo po sprincie do autobusu. Tak zaczęło się piekło.

Z każdym kolejnym metrem bestia szarpała kolano jak wściekłe zwierzę. Zżerała łapczywie moją rzepkę, kości, powierzchnie stawowe, czy co tam jeszcze jest, a szpik chyba wyssała jak kisiel. Bolało coraz bardziej, ale parłem jakoś do przodu. Na 27 kilometrze stała moja żona z synkiem, siostry, rodzice, szwagier, rodzina i sąsiedzi. Tak na oko z kilkanaście osób, w rękach trzymali transparenty i dopingowali mnie jak szaleni. Podziałało. Uniosłem głowę i dziarskim truchtem „przemknąłem” z uśmiechem twardziela na ustach. Tylko szwagrowi, który gonił za mną jak sprinter z kilkaset metrów, żeby pstryknąć fotę zdradziłem, że kolana mnie masakrycznie napierniczają. „Dasz radę” – usłyszałem w beztroskiej odpowiedzi i już go nie było w przeciwieństwie do bestii kolanowej, która chyba po krótkiej drzemce znowu wylazła z pieczary.

Potem było już tylko gorzej. Okrutny ból w lewym kolanie i jakby tego było mało, również prawe zawyło w proteście. Niech to szlag! Ale przecież muszę! Muszę! Kolejne kilometry to już katorga przez duże K. Jednak najgorsze było to, że wszyscy (przynajmniej tak mi się zdawało), mnie mijali. Taka straszliwa bezsilność i ten diabełek w głowie: „Zatrzymaj się! Usiądź! Przerwij!”. Nie! Dam radę! Precz czorcie jeden!

Każdy punkt z wodą witałem, jak wita oazę zagubiony na pustyni podróżnik. Woda! Królestwo za wodę! Czułem, że ruszam się jak w smole. Na przemian rwały mnie kolana, w które bestie wbijały zębiska i chciało mi się wymiotować. To znowu czułem, że biegnę zygzakiem, jakbym odgrywał tańce godowe cietrzewi. Na szczęście rozstawione gęsto wodopoje uchroniły mnie przed całkowitą klęską. Ostatnia przeszkoda przed metą, czyli słynna góra Roma, kojarzyła mi się raczej z Golgotą i męka Pańską. To idąc, to biegnąc jakoś, dotarłem na szczyt. Jeszcze niekończąca się chwila i wbiegłem na deptak. W tłumie przy barierkach zobaczyłem przerażone twarze rodziny, już wiedzieli od znajomego, że mam kłopoty. Kilka minut wcześniej zanim mnie zobaczyli, na trasę wyjechała po kogoś karetka i oczywiście pomyśleli, że to po mnie. Dlatego z ulgą odetchnęli widząc jak kuśtykam do mety.

Nareszcie! Koniec tego piekła. Po równych 4 godzinach upragniony raj, czyli meta. Można się zatrzymać, stanąć. Położyć się. Odetchnąć. Zrobiłem to! Nie było super czasu, życiówki i dumy. Były krew, pot, łzy i pokora. Oj dostałem solidnie po czterech literach. Kolana chyba mi amputują, tak bolą, ale czy zrobiłbym to jeszcze raz? Oczywiście, że tak. Maratonie Koral 2014 - nadchodzę!

 


Podziel się: