Twardziel czy debil? Nasz Bieg 7 Dolin

 

Twardziel czy debil? Nasz Bieg 7 Dolin


Opublikowane w wt., 13/09/2016 - 09:18

Wschód słońca wita mnie na Łabowskiej. Ostry, zdecydowany, od razu wiadomo, jaką pogodę zapowiada. Dwa lata temu spotkał mnie gdzieś za Runkiem. Czyli chyba jestem trochę szybszy. Ale jakie to ma znaczenie, kiedy czuję, że w ogóle nie powinno mnie dziś tu być? Co zyskałem na podejściu na Jaworzynę i odcinku grzbietowym, tracę siedząc na bufecie i nie mając siły się ruszyć.

Relacja Kamila Weinberga

Od kilku dni przeziębienie i stan podgorączkowy. Pewnie po zeszłotygodniowym podwójnym Runmageddonie – zachciało się komandosować na starość, to się ma. Z czwartku na piątek trzy godziny snu i robota do późnego wieczora. Przed północą ogarnięcie przepaków. Z planowanych dwóch godzin spania wyszło zero przez całkowicie zapchany nos. O trzeciej rano start. Przez całe podejście zimny pot i osłabienie. Jakby wszystkiego było mało, na pierwszych kilometrach pojawił się ból brzucha.

Od Łabowskiej aż do Rytra jest prawie cały czas w dół. Zbiegam na ile mogę, czyli na pół gwizdka. Ale choćby mnie dopadły wszystkie plagi egipskie, na zbiegach i tak jestem szybszy od większości. Najwięcej zyskuję na słynnym długim i stromym zbiegu do Rytra. Wszystko to jednak tracę z nawiązką na ciągnącym się jak guma od majtek trzykilometrowym asfalcie pod górę do przepaku. W przydrożnym sklepie kupuję colę, wiedząc że na bufecie jej nie będzie. Bywało, że stawiała mnie na nogi. Jednak nie teraz.

Na przepak docieram kilkanaście minut przed limitem, wynoszącym 5h30'. Ponad pół godziny wolniej, niż poprzednio. Z nadzieją pozbycia się bólu brzucha od razu zmierzam do wychodka i próbuję coś wysiedzieć. Bezskutecznie. Zmuszam się do zjedzenia słodkiej bułki. Zastanawiam się, czy to wszystko jeszcze ma sens. – Jak żyjesz? – pyta spotkany kumpel Maciek, z którym razem walczyliśmy już na Ultra Rzeźniku i w Tatrach. – Nie żyję, ale napieram dalej – odmrukuję. – Cały Kamil, dzięki temu zawsze jest co czytać! Trochę podbudowany, łapię zdeponowane na przepaku kijki i wyruszam chwilę po upłynięciu limitu dla wchodzących na punkt.

W głowie tylko jedna myśl – gonić limit. Przede mną najdłuższe i najbardziej wyczerpujące podejście – Przehyba. To tu dwa lata temu dopadła mnie Matka Wszystkich Ścian. Wtedy udało mi się skończyć 20 minut przed limitem. Teraz już na starcie powiedziałem znajomym, że taki wynik biorę w ciemno. Nie wiem jak to się dzieje, ale w przygrzewającym coraz mocniej słońcu i czując się jak zbity pies, na tych kilku kilometrach wyprzedzam dobre kilkadziesiąt współzawodników. Chyba po prostu coś zaskoczyło w głowie.

Na prowadzącej do bufetu agrafce jeszcze przyśpieszam. Świat wydaje się jaśniejszy, nie tylko dzięki palącemu słońcu. Nie ma jednak nic za darmo. Przed schroniskiem znajduję kawałek trawy w cieniu i od razu się na niego zwalam. Ktoś częstuje mnie colą z butelki. Leżę tak kilkanaście minut, w czasie których wielu z wcześniej wyprzedzonych wyrusza na trasę. W końcu wstaję coś przegryźć z bufetu, napełniam bukłak wodą i zbieram tyłek w troki.

Mądrzejsi ode mnie mówią, by nie marudzić na punktach. Tak też robię, gdy mam siłę. Jednak kiedy się doprowadzę do stanu żywego trupa, kilkanaście minut leżenia bez ruchu przywraca mi moc. Znów zaczynam rytuał wyprzedzania wszystkich jak leci. Mój dyżurny suchar o pomiarze czasu na szczycie wieży widokowej na Radziejowej jak zwykle wzbudza śmiech spotkanych współzawodników.

Radziejowa. Półmetek i najwyższe miejsce trasy w osiem i pół godziny – połowa limitu na mecie. Bardzo późno. Chyba by musiał nastąpić cud całkowitego odrodzenia, ale już takie rzeczy mi się zdarzały. Dalej będzie więcej w dół. Ciągle wierzę.

Wielki Rogacz, Obidza, Eliaszówka – niby bardziej w dół, a jednak dużo w górę. Na szczycie tej ostatniej zmęczenie i wciąż dolegający brzuch powalają mnie na chwilę na trawę. Nadrabiam na następującym dalej stromym zbiegu. Przed Piwniczną dobrzy ludzie częstują nas zimną wodą przy swoich domostwach. Korzystam obficie, podobnie jak z przydrożnego kranu tuż po zbiegnięciu do szosy. Tego ostatniego odcinka nie jestem już w stanie pokonać szybko. Na przepak wtaczam się krokiem zombiaka. Czas na wejściu 10h45. Prawie godzinę później, niż przed dwoma laty. Niby 45 minut przed limitem, ale wiem, że na następnym etapie do Wierchomli jest on rozpaczliwie krótki.

Znowu długo leżę trupem na trawie. Nie ja jedyny. Wmuszam w siebie kilka gorących ziemniaków z solą, popijam dużą ilością wody, próbuję zmobilizować łódzkiego kolegę do powstania z martwych, ale ten nie rokuje już żadnych nadziei. Podejście pod Kicarz po asfalcie i betonie, a potem polną ścieżką w odkrytym, palącym słońcu idzie nawet nieźle, znowu wszystkich wyprzedzam na nowych siłach. Techniczny zbieg do Łomnicy też mi wchodzi błyskawicznie.

Na następną, większą górkę znowu ruszam obiecująco, ale w połowie podejścia brzuch przypomina mi o sobie na tyle mocno, że muszę się położyć przy drodze. Wyprzedzeni przed chwilą zawodnicy mnie doganiają i pytają, czy wszystko w porządku. Niektórzy jeszcze wierzą, inni nie bardzo, ale wciąż napieramy.

Próbuję sobie wmówić, że to tylko jeszcze jedna mała górka i będę w Wierchomli. Kto spojrzy na profil trasy, będzie wiedział, o którym miejscu mówię. To tu dwa lata temu w podobnej do dzisiejszej temperaturze złapała nas burza z ulewą, która chyba więcej pomogła, niż przeszkodziła. Teraz jednak niebo jest bez jednej chmurki.

„Jedna mała górka” okazuje się całkiem stromym i długim podejściem. Gdzieś w jego połowie dochodzę do dwóch półżywych zawodników siedzących w cieniu drzewa. Po chwili dociera do nas Maciek, z którym mijaliśmy się co jakiś czas od Rytra. Spoglądamy na zegarki, profil trasy i odległość dzielącą nas od punktu. Od zejścia do szosy w Wierchomli do przepaku są jeszcze ponad dwa kilosy pieprzonego asfaltu pod górę. Do mnie ostatniego dociera to, co reszta grupki już wie. Że się k**** nie zmieścimy, choćby każdy z nas nazywał się Marcin Świerc.

Hattrick Marcina Świerca w MP w górskim ultra! Mistrzyni Dominika Stelmach [WIDEO, ZDJĘCIA]

Dopóki wierzyłem i walczyłem, głowa jakoś trzymała resztę organizmu w pionie. Teraz się sypię do reszty. Co kilka minut ból brzucha sprowadza mnie do parteru. Któryś ze współtowarzyszy niedoli częstuje mnie tabletką Nospy. Maciek czeka na mnie, póki nie wstanę z gleby. Łyk izotonika z jego bukłaka prawie mi się cofa. Do Wierchomli schodzimy razem. Siadam na kilka minut przy domu z wystawionym wiadrem wody. Niekończący się asfaltowy odcinek do bufetu spacerujemy ze współtowarzyszem ze skręconą kostką i Słowakiem, którego wykończył upał. Na zwiniętym już punkcie, po 77. kilometrze kończymy nasz redakcyjny Bieg 7 Dolin.

* * * * *

W busiku wiozącym nas do Krynicy w powietrzu można zawiesić siekierę. Ktoś opowiada o swoim powrocie z mety jakiegoś innego biegu. Do autobusu pełnego ultrasów wsiadła jakaś pani „w cywilu”, wciągnęła powietrze i... wyszła.

* * * * *

Nie wiem, czy ten głupi upór i napieranie póki nie padnę to dobra cecha. Są dni, kiedy w ogóle nie powinno się stawać na starcie, albo odpuścić od razu kiedy wiadomo, że nic z tego nie będzie. Niektórzy jak widać tak nie potrafią i wbrew wszystkiemu robią ponad 3/4 dystansu trudnej setki. Naprawdę trudnej – po jej ukończeniu w 2014 roku teraz czułem przed nią respekt. Twardziel czy debil? Ocenę pozostawię innym. A może właśnie trzeba być twardym, żeby wiedzieć, kiedy odpuścić? Mimo wszystko niczego nie żałuję. Fizyczny ból daje znieczulenie psychiczne, a to czasem też jest potrzebne.

Szacun dla wszystkich, którzy podjęli wyzwanie.

Kamil Weinberg


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce