SGS w Pasterce: Ambasador jak Tarzan

 

SGS w Pasterce: Ambasador jak Tarzan


Opublikowane w pon., 06/07/2015 - 13:14

Żar lejący się niemiłosiernie z nieba to symbol tegorocznego Super Maratonu w Pasterce.

Relacja Sebastiana Nicponia, Ambasadora Festiwalu Biegów

Do Pasterki udaję się z kolegą w piątkowe popołudnie. Na miejsce docieramy po ok. 3 jazdy i rozbijamy namiot na polu namiotowym. Świetnie! - pomyślałem. Ale co robić o godz. 17 w Pasterce?

Mieliśmy już pakiety startowe, więc zaliczyliśmy krótki spacer i dłuższą rozmowę o samym biegu. Na miejscu spotykamy kilku znajomych, z którymi przycinamy kilka pogawędek, tak, by czas do startu zleciał szybciej. Na koniec mocny posiłek, bo przecież za kilka godzin mamy wybiec na 50-kiloemtrową trasę... Co prawda z 2-godzinnym opóźnieniem od zakładanego startu, przez organizowane lecz nie doinformowane MTB po czeskiej stronie.

Co do sytuacji - myślę, że wielkie brawa i szacunek należy się Piotrowi Hercogowi za dobrą decyzję. Mimo, że większość i tak wolała narzekać na upał, który był troszkę większy niż o planowanej wcześniej godzinie 9. Mimo wszystko wystartowaliśmy...

Jako, że był to mój debiut w małym ultra, postanowiłem słuchać się kolegów z większym doświadczeniem i pić średnio co 5-10 mint biegu. Co później przyniosło zresztą dobry skutek. Na pierwszym punkcie melduję się po około godzinie biegu, więc tempo dość spokojne. Na punkcie odżywczym szybko łapię kawałek arbuza i banana, popijając wszystko wodą. Ruszam dalej, by szybko uciekać z palącego słońca.

Droga prowadzi lekko w górę lub w dół. Pod górę staram się lekko truchtać i podchodzić gdzie trzeba, stosując się do powiedzenia: „zastanów się, czy za kilkadziesiąt kilometrów będziesz w stanie dalej to robić”. Na zbiegach puszczam z kolei wodzę fantazji i lecę w dół niczym Tarzan na swoich lianach...

Docieram do drugiego serwisu, a zarazem pierwszego punktu żywieniowego. Napełniam bukłak i obficie polewam się wodą. Tutaj również wciągam banana i arbuza, do tego jeszcze żelek marki znanej i lubianej... Humor dopisuje. Zaczynam nucić pod nosem swoje piosenki.

Po kilku kilometrach biegu w kierunku Pasterki spotykam kompanię dwóch zawodników, z którymi to dobiegam na miejsce, gdzie czeka na mnie Darek z Ulą i moim magicznym specyfikiem ratującym życie. Wielu osobom zresztą. Wypijam pół butelki coca-coli, bo o niej mowa, i ruszam dalej w kierunku punktu kontrolnego i kolejnej strefy odżywczej.

Prawie na samą polanę podbiegam. Powtarzam scenariusz z poprzednich stoisk. Bukłak, banan i arbuz oraz mega schłodzenie się przy ogromnej beczce z zimną wodą. Wylewam na głowę z półtora wiadra i szybko wybiegam w dalszą drogę. Wiedziałem, że dobry znajomy jest niedaleko i że może mieć spore problemy na trasie. Wiedziałem też, że moje wsparcie może mu się przydać.

Po drodze spotykam kolejnych miłośników rozmów. Tak sobie truchtamy i wymieniamy się doświadczeniami. Jeszcze - przez prawe ramię - rzucam okiem na Szczeliniec i wiem, że zrobię wszystko by tam dotrzeć.

Wbiegamy znowu w teren osłonięty. Od razu można było poczuć ulgę, co spowodowało jednocześnie lekki skok tempa. Wiedziałem, że za chwilę znowu będzie ostro w dół i będę mógł zrobić to, co uwielbiam, czyli szybko zbiegać, omijając wszystkie przeszkody.

U podstawy Szczelińca Małego i wejścia na Mały Karłów spotykam dwie biegaczki, z którymi się trzymam. W połowie drogi odskakuję jednej z Pań, doganiając kolejną. Rozmowa znowu jakoś się klei, więc szybko mija nam podejście.

W międzyczasie, na około 31. kilometrze zostawiam Markowi troszkę coli, dzięki czemu odżywa i leci dalej.

Będąc już na szczycie Małego Szczelińca wiem, że to mój dzień i jestem gotowy na to by za kilka kilometrów oficjalnie zostać ultrasem. Takim małym.

Na ostatnim punkcie odżywiania zjadam więcej niż poprzednio. Wiem, że kolejny serwis to już tylko woda. Gdy jestem już najedzony i napojony, szybko uzupełniam bukłak i ruszam w moją pielgrzymkę. Zawsze jak jest pod górę, to kiedyś musi być w dół – powtarzam sobie.

Zaczynam jeden z najlepszych zbiegów w moim wykonaniu. Wyprzedzam sporo osób, a niektóre wręcz podziwiają technikę. W oddali jeszcze ktoś mówi, że to człowiek z krzaków czy coś w tym stylu, więc jeszcze rzucam tekstem, że praktyki pobierałem u Tarzana...

Lecę dalej, niczym przecinak, by po kilku minutach przyjemności znaleźć się w najgorszym możliwym miejscu dla mnie, czyli na początku podejścia na Błędne Skały. Na początku tego etapu znajdował się wodopój. Tam właśnie spotykam najmilszych wolontariuszy, którzy szybko przejmują mój plecak i uzupełniają płyny wedle moich zaleceń. Ja spokojnie mogę korzystać z napojów, które są nam serwowane.

Wszystko przebiega sprawnie i tak jak bym chciał, więc serdecznie im dziękuję życząc miłej pracy. Oddalam się w kierunku celu.

Wiedziałem, że Błędna Skały potrafią przysporzyć wielkich problemów. Lecz nie mnie! To był mój dzień i mimo, że zaczynało mnie już lekko boleć udo wiedziałem, że muszę to przebiec - jak ja uwielbiam biegać po takich skałach!

Jeszcze przed największymi kamieniami na Błędnych zakładam słuchawki z przygotowaną playlistą, które dodaje mi ogromnej energii ipozwoliła gonić i gonić. Nie mogłem się doczekać zbiegu do Karłowa. Ten jednak mocno mnie... rozczarował.

Pierwszy raz w życiu nie wiedziałem jak mam zbiegać. Leciałem więc na krechę. Nie obchodziło mnie już nic prócz ten zbieg. Po małym kawałku asfaltu, gdzie jeszcze dopada mnie jedna osoba, jestem u podstaw Szczelińca Wielkiego. Wiedziałem już, że na pewno uda mi się zrobić zakładany wynik, czyli metę, tylko pozostawała kwestia czasu

Podejście zacząłem dość agresywnie. Najpierw 3 schody później 2 i znowu 3…I tak wbiegałem na szczyt, popijając często moją miksturę z plecaka. Na 150 metrów przed metą znowu spotykam Darka z Ulą, którzy jeszcze motywują. Na samej drodze na Szczeliniec na schodach nie brakuje już finiszerów. Schodząc kibicują i dodają otuchy.

I jest! Ostatnia prosta, więc sprint do mety. Czas 7 godzin, 36 minut i 16 sekund. 159. miejsce open i 16. w kategorii M20.

Na mecie czeka już wolontariuszka Olga z pięknym uśmiechem, od której to przyjmuję medal. Dzięki! Jeszcze chwilę rozmawiam z Olgą przekazując informacje o Marku i zaczynam powoli wracać do Pasterki....

Cóż to była dla mnie za przygoda! Radochy miałem całe multum i wiem, że będę tu wracał, bo mam po co. Moje serce zostawiam w Pasterce!

Sebastian Nicpoń, Ambasador Festiwalu Biegów

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce