"Możesz wszystko jeśli tylko bardzo chcesz". Dean Karnazes, najsłynniejszy ultramaratończyk świata [WYWIAD]

 

"Możesz wszystko jeśli tylko bardzo chcesz". Dean Karnazes, najsłynniejszy ultramaratończyk świata [WYWIAD]


Opublikowane w wt., 07/11/2017 - 09:12

DEAN KARNAZES – jeden z najsłynniejszych ultramaratończyków świata. Ma 55 lat, biega od 30 roku życia. Wcześniej pracował w korporacji. Mówi, że opuścił alkoholową imprezę z okazji urodzin i, tak jak stał, postanowił przebiec dla ich uczczenia 30 km. Od tej pory biega codziennie, na niebotycznych dla zwykłego śmiertelnika dystansach. W ciągu 25 lat kariery wygrał m.in. biegi w najbardziej ekstremalnych warunkach (ultramaraton Badwater w Dolinie Śmierci, maraton na Biegunie Południowym, cykl 4 Deserts), sam biegnąc cały dystans wygrał The Relay na 320 km pokonując... 12-osobowe sztafety.

W 2005 roku przebiegł bez snu 560 km w ciągu 80h 44’, a w 2011 r. wzdłuż Stany Zjednoczone z Disneylandu do Nowego Jorku (w 75 dni, przebiegając dziennie 65-80 km). W roku 2006 zrealizował projekt Endurance-50: przebiegł 50 maratonów w ciągu 50 dni w 50 stanach USA.

Napisał 4 książki, dwie opublikowało w Polsce wydawnictwo „Galaktyka”: „Ultramaratończyk. Poza granicami wytrzymałości” i „50 maratonów w 50 dni”.

Ostatnio gościł w Warszawie, był gwiazdą wydarzenia motywacyjnego „Życie bez ograniczeń”. Chętnie zgodził się na długi wywiad dla czytelników portalu www.festiwalbiegowy.pl i obiecał, że w przyszłym roku postara się przyjechać do Krynicy na 9. Festiwal Biegowy, by spotkać się z polskimi biegaczami i wystartować w Biegu 7 Dolin!

– „Człowiek z żelaza”, „Niezwykły śmiertelnik”, Człowiek doskonały”, „Facet, który nie zna żadnych granic”. To tylko nieliczne z przydomków, jakimi obdarzyli Cię dziennikarze w Stanach Zjednoczonych. Mają rację?

– To wszystko określenia bardzo mocno na wyrost. Jestem zwykłym człowiekiem. To tylko ludzie myślą, że jestem kimś więcej. Pewnie jest tak dlatego, że udało mi się prostą linią połączyć to co robię z ogromną pasją. A każdy komu się to udaje jest w stanie osiągać niezwykłe rezultaty. Na tym polega tajemnica mojego sukcesu.

– Mówią też, że jesteś jak komiksowy superbohater, który wciąż dokonuje nadzwyczajnych czynów, a jednocześnie jest na co dzień normalnym ojcem rodziny.

– W każdym z nas obok codziennej normalności jest też natura niezwykła, a obie strony funkcjonują w korelacji. Kwestia tylko jak chcemy i potrafimy korzystać z obu naszych obliczy.

To jest jak yin i yang, dwie pierwotne, przeciwne i jednocześnie uzupełniające się siły, które według starożytnej chińskiej filozofii metafizycznej funkcjonują we wszechświecie. Gdy na co dzień jestem zwyczajnym gościem, tęsknię za tym, by zrobić coś niezwykłego. A kiedy porywam się na coś nadzwyczajnego – tęsknię za codziennym, prostym życiem. Gdyby nie to, życie nie byłoby tak atrakcyjne, tak ciekawe i różnorodne.

– Czy zatem każdy człowiek jest w stanie dojść do takich wyczynów i osiągnięć jak te, których Ty dokonałeś?

– Tak, może każdy. Tylko czy każdy tego chce, jest gotowy do poświęceń, by osiągnąć coś niezwykłego? Nie da się ukryć, że wymaga to naprawdę ciężkiej pracy. Wielu ludzi chciałoby coś osiągnąć, ale nie mają w sobie determinacji i chęci do pracy, nie potrafią poświęcić wystarczająco dużo energii. Chcieliby pójść łatwiejszą drogą, a tak… niestety się nie da. Jeśli idziesz na kompromis, nie osiągniesz niczego wielkiego.

– A jaką cenę zapłaciłeś Ty za swoje wyczyny? Co musiałeś poświęcić? Zawaliłeś życie rodzinne, prywatne?

– Jestem z natury strasznym introwertykiem, więc na szczęście nigdy nie miałem potrzeby posiadania życia towarzyskiego. Bycie biegaczem - to jest moje życie towarzyskie. A co do rodziny… Jest dla mnie ogromnie ważna, ale dawno już nauczyłem się, że ważne jest nie ile czasu się razem spędza, tylko jak się go spędza. Mało ze sobą jesteśmy, ale jeśli już przychodzą te szczęśliwe chwile są one bardzo energetyczne, odczuwam bardzo silną więź z moją żoną i dziećmi. W odstawkę idą wtedy smartfony i jesteśmy tylko dla siebie.

– Stałeś się powszechnie znany i sławny dzięki Endurance-50, czyli przebiegnięciu 50 maratonów w 50 dni w 50 stanach USA. To było najtrudniejsze wyzwanie w Twoim życiu?

– Pod wieloma względami tak. Wyzwaniem było nie tyle przebiegnięcie 50 maratonów dzień po dniu, ile zrobienie tego właśnie na terenie wszystkich 50 amerykańskich stanów. Bo bieganie bieganiem, ale wyobraź sobie jak wyczerpujące było podróżowanie po każdym biegu, pokonywanie codziennie po kilkaset kilometrów. A do tego jeszcze rola ambasadora projektu, gdy po przebiegnięciu 42 km 195 metrów padasz z nóg i marzysz o wygodnym łóżku, a zamiast tego musisz rozmawiać z dziennikarzami, a potem iść do ludzi, którzy ci kibicowali, do dzieci, które czekały w pobliskiej szkole. Musisz stanąć na wysokości zadania i mimo ogromnego zmęczenia dać z siebie wszystko co najlepsze.

– No ale przecież oni by Cię zrozumieli!

– Być może, jednak ja nie mogłem ich zawieść. Bardzo mi na nich zależało, przecież długo na mnie czekali, kibicowali mi, wspierali. To dzięki nim byłem w stanie sięgnąć do najgłębszych pokładów sił mojego organizmu. Dzięki nim sprostałem temu morderczemu wyzwaniu. Gdybym nie przebiegł tych 50 maratonów zawiódłbym nie tylko siebie, ale przede wszystkim tysiące ludzi zaangażowanych w mój projekt.

– Czyżby to przedsięwzięcie trochę Cię przerosło? Nie sądziłeś, że będzie miało taki oddźwięk?

– Tak właśnie było, uwierz mi! Projekt okazał się znacznie bardziej poważny, niż sobie wyobrażałem. Na spotkanie po maratonie nr 40 była umówiona duża grupa dzieci. Ale już dużo wcześniej nim przyjechałem do ich miasta te dzieciaki pisały do mnie, że nie mogą się doczekać, że to dla nich wielkie wydarzenie i ogromne przeżycie. „Całe życie chciałem Cię poznać, a teraz przyjeżdżasz do mojej szkoły” - napisał jeden z chłopców. Rozumiesz chyba, że takich ludzi nie można zawieść, nie wolno ci po prostu nawalić.

– Zgodzisz się ze mną, że z puntu widzenia sportu, fizjologii i zdrowia Twój projekt był kompletnie bez sensu?

– Na pierwszy rzut oka być może tak. Ale… podczas całego przedsięwzięcia chciałem wiedzieć, czy w jakikolwiek sposób niszczę swoje ciało. Pobierano mi krew i badano ją na bieżąco. I wyniki były pozytywne! Rozmawiałem o tym z pewnym naukowcem, fizjologiem. Powiedział mi, że gdy w zamierzchłej przeszłości ludzie byli jeszcze zbieraczami i musieli polować, by zdobyć pożywienie, pokonywali na własnych nogach 30-35 km dziennie, często biegiem goniąc zwierzynę. Czyli każdego dnia pokonywali niemal cały maraton! (śmiech)

– Fenomenu Twego ciała nie da się ogarnąć rozumem. Podczas tak morderczego wyzwania miałeś bardzo dobre parametry krwi, a czy to prawda, że mimo tak intensywnego, wręcz ekstremalnego biegania nie miałeś nigdy ani jednej kontuzji?

– Oj, tak dobrze to nie ma… Straciłem mnóstwo paznokci u stóp (śmiech). A tak poważnie to biomechanika mojego ciała jest po prostu idealna, stworzona do biegania. To zasługa genów, dar od moich rodziców. Najlepsze co może zrobić biegacz długodystansowy, to odpowiednio wybrać sobie rodziców (śmiech). I ja to zrobiłem. Mam greckie korzenie, mój ojciec twierdzi, że pochodzimy z tej samej wioski co starożytny Flippides. Śmiałem się, że przecież urodziłem się w Stanach Zjednoczonych, dorastałem i wychowywałem się w Los Angeles. Ale on wie swoje. I może rzeczywiście coś w tym jest? (śmiech).

– A czy prawdą jest, że przez ćwierć wieku, od czasu gdy w 30 urodziny wyszedłeś z knajpy i postanowiłeś: „będę biegał!”, nie biegałeś zaledwie przez 3 dni? Jak to się ma do złotej zasady mówiącej, że równie ważna jak trening jest regeneracja?

– Ależ ja odpoczywam! Tyle że ja wierzę w odnowę i regenerację w sposób aktywny. Odpoczynek nie musi być pasywny, na siedząco czy leżąco. Możesz się cały czas poruszać, byle nie ciągle w równie ekstremalnym stopniu. Chodzi o intensywność poszczególnych dni treningowych, by jeden był trudny, mocny, a kolejny lekki, regeneracyjny. Wierzę, że dzięki ciągłemu utrzymywaniu ciała w ruchu udaje mi się unikać kontuzji.

– Czy taki sam model treningu doradzałbyś wszystkim, którzy biegają maratony czy ultramaratony?

– Tak. Polecam 7 dni w tygodniu aktywności. Ale nie tylko bieganie. Koniecznie 2 dni treningu siłowego, sprawnościowego o wysokiej intensywności, z wykorzystaniem ciężaru własnego ciała. Wiesz pewnie, czym jest burpees. To proste ćwiczenie, które daje ogromny wycisk, ale przynosi niesamowity efekty. Polecam każdemu! Do tego sporty uzupełniające. Uwielbiam MTB, jazda na rowerze górskim znakomicie wyrabia mięśnie czworogłowe ud. Uprawiam też wspinaczkę, jogę. To wszystko wspaniale rozwija mięśnie. I jeszcze jedno: starajcie się jak najmniej siedzieć. Cale moje biuro jest zorganizowane tak, bym mógł pracować na stojąco. Na stojąco piszę książki , odpisuję na mejle, rozmawiam przez telefon. Stoję bez butów, wspinam się na palcach, stopy cały czas pracują.

– Skoro jesteś bez butów powiedz, co myślisz o bieganiu w obuwiu naturalnym, bez żadnej amortyzacji. U nas moda na nie przyszła kilka lat temu wraz z książką Christophera McDougalla „Urodzeni biegacze” o Indianach Tarahumara.

– W szkole średniej trener kazał nam biegać ze szkoły na plażę. Chowaliśmy buty w krzakach i biegliśmy boso, najpierw trawiastą ścieżką, a potem po piasku. To było długo przed pojawieniem się „Urodzonych biegaczy” (śmiech). Minimalizm jest bardzo stary, ja wierzę w niego od dawna. Ale nie na asfalcie, tylko na miękkim podłożu.

– A zdarzyło Ci się kiedyś mieć dosyć biegania? Przeżyłeś takie psychiczne przetrenowanie, że robiło Ci się niedobrze na myśl o wyjściu na trening?

– Były chwile w życiu, że tak się czułem, ale na szczęście bardzo szybko mijały. Właściwie nigdy nie utraciłem pasji. Czasem trenuję, żeby się ścigać, a kiedy indziej po prostu z miłości do biegania. Wychodzę, żeby 6 czy 8 godzin pobiegać po nowych szlakach, zgubić się, ale zgubić się celowo.

– A co Ci w bieganiu sprawia większą frajdę: rywalizacja z innymi zawodnikami czy walka z samym sobą?

– To drugie, oczywiście. Bieganie to nieustanna batalia o zwycięstwo nad sobą i swoimi słabościami. Mówi się, że gdyby nie było wojen nie wiedzielibyśmy czy jesteśmy tchórzami, czy bohaterami. Maraton jest taką wojną, ostatecznym polem bitwy. Daje nam możliwość udowodnienia, z jakiej gliny jesteśmy ulepieni.

– Maraton to twój ulubiony dystans biegowy?

– O nie, ja kocham ultra! I to zdecydowanie dłuższe, takie powyżej 100 mil, czyli 160 km. Najlepiej w ekstremalnie trudnych warunkach, na pustyni, w głębokim śniegu. Im jest trudniejszy, tym większą frajdę mi sprawia. W tym też jestem najlepszy. W trudnościach odnajduję przyjemność, świetnie się z nimi czuję.

– To brzmi trochę jak wyznanie masochisty... Najdłuższy dystans, jaki ja przebiegłem to 100 km. I myślę, że to wystarczy, że do tej mniej więcej granicy można mieć z biegania frajdę. Potem chyba zaczyna się rzeźnia, walka o przetrwanie. Nie ma już miejsca na przyjemność…

– A czy jak biegłeś tę setkę to miałeś halucynacje?

– Nie.

– No to nie biegłeś wystarczająco daleko i wystarczająco długo (śmiech). Musisz pobiegać na większych dystansach, wydłużyć czas bez snu. Dopiero wtedy odnajdziesz siebie w bieganiu, poznasz swoją prawdziwą naturę. W ekstremalnym doświadczeniu tracimy poczucie bycia człowiekiem, wracamy do swoich źródeł, korzeni. Stajemy się na powrót zwierzęciem. I tam, w tej pierwotnej naturze odnajdziesz swoje prawdziwe „ja”. A później wracasz do człowieczeństwa już jako lepsza wersja siebie. Tak ja to widzę. Jesteś wtedy bardziej wyrozumiały, tolerancyjny dla innych, skromniejszy, bardziej pokorny wobec życia. Stajesz się po prostu lepszym człowiekiem.

– Bieganie w Polsce jest coraz bardziej popularne. Przebiegnięcie maratonu przestaje być wyzwaniem, jest już niemal obowiązkiem każdego Polaka. Na starcie królewskiego dystansu potrafi stanąć już po kilku miesiącach biegania. Wszyscy koledzy w biurze już przebiegli maraton, a on przecież nie jest gorszy. 

– Hahaha, uwielbiam takich ludzi! Świetnie, że tak robią, naprawdę! Bo to uczy ich pokory. Myślą, że można pójść na skróty. A w maratonie nie ma skrótów. To tak jak w życiu, dlatego taka lekcja maratońska doskonale przenosi się na codzienne życie. Łatwa ścieżka nigdy nie prowadzi do celu. Żeby coś osiągnąć, musisz mieć wewnętrzny ogień, pęd, chcieć pracować, poświęcać się. Maraton uczy tego doskonale.

– Bieganie dla Ciebie to nie tylko sport. To także misja. Jak wielu ludzi biega dzięki Deanowi Karnazesowi?

– Otrzymałem ponad tysiąc, a może nawet więcej, wiadomości, zaczynających się od słów: „Thank you Dean Karnazes, you changed my life” (Dziękuję Ci, Dean, zmieniłeś moje życie). Nigdy nie będę miał dość takich przekazów. Brzmią fenomenalnie. Gdyby ktoś dał mi do wyboru: milion dolarów albo wiadomość, że odmieniłem jego życie, zawsze wybiorę to drugie. To niesamowite, bardzo wiele dla mnie znaczy. Daje mi ogromną radość.

– To skoro tylu ludzi Ci to powiedziało musisz być szczęśliwy, czuć się spełnionym człowiekiem.

– Czuję się uczciwy w moim życiu, bo wiem, że nigdy ich nie zawiodłem. Nigdy nie przeżyją tego co ludzie, którzy podziwiali Lance’a Armstronga, a potem dowiedzieli się, jak szpetnie wszystkich oszukał. I bardzo mi z tym dobrze.

– Bardzo starasz się zachęcać Amerykanów, a zwłaszcza dzieci i młodzież, do uprawiania sportu, codziennego ruchu, aktywności fizycznej.

– Mam na tym punkcie bzika. Bo tu nie ma przegranych. Jeśli jesteś aktywny – lepiej się czujesz, a wtedy jesteś lepszym człowiekiem. Także lepszym obywatelem - człowiek uprawiający sport z reguły dba o środowisko, o czyste powietrze, bo przecież świadomie nim oddycha. A jeśli jesteśmy lepsi jako społeczeństwo, wszyscy wygrywamy.

– Masz jakiś magiczny sposób, w który namawiasz dzieci do porzucenia smartfonów, tabletów czy gier i zachęcasz do ruchu?

– Staram się dawać dobry przykład. Mam dzieci i wiem, że jeśli im powiesz, żeby coś zrobiły – to zrobią coś dokładnie przeciwnego. Nie chcą, nie lubią być zmuszane. Ale jeśli jesteś szczery i sam to robisz, chętnie cię naśladują. Więc daję im przykład. Wspieram też organizacje, stowarzyszenia, fundacje, których celem jest pobudzenie dzieci do aktywności. Poświęcam na to połowę mego czasu! Jeżdżę do szkół, spotykam się z dzieciakami, rozmawiam z nimi, razem trenujemy, ćwiczymy, biegamy. I zawsze im powtarzam: najważniejsze w sporcie jest nie zwycięstwo, a udział.

– To idea olimpijska w najczystszej postaci, słowa barona Pierre’a de Coubertina.

– Bardzo w nią wierzę. Przypominam, że mam greckie korzenie. A greckie porzekadło mówi: kto bierze udział, ten wygrywa.

– Znasz jakichś polskich biegaczy, ultramaratończyków, spotkałeś ich kiedyś na swoich ścieżkach?

– Mam z wieloma kontakt za pośrednictwem mediów społecznościowych. Obserwuję ich i widzę, że są jak biegacze w Stanach Zjednoczonych dziesięć lat temu. Zawsze starają się pobić swój rekord, zawsze patrzą na zegarek. W USA to się już zmieniło. Mamy coraz więcej biegających kobiet, w maratonach startuje już więcej pań niż mężczyzn, a średni czas pokonania maratonu wzrósł z trzech i pół godziny do czterech i pół. Coraz więcej ludzi bieganiem się bawi, a rywalizację odstawia na dalszy plan.

– U nas w biegach do dystansu maratońskiego startuje co najwyżej 20, dwadzieścia kilka procent kobiet. Co Twoim zdaniem powinniśmy zrobić, żeby wzrósł znacząco odsetek płci pięknej w zawodach biegowych?

– Nic. To dokona się samo, naturalnie. Tak jak się stało u nas. Myślę, że w Polsce stanie się to jeszcze szybciej, w krótszym czasie niż w Stanach. To zresztą sprawa globalna, nie tylko polska. Zwróć uwagę, że w Austrii, Hiszpanii czy Portugalii kobiet też startuje jakieś 20 procent, we Francji trochę więcej i wszędzie to powoli rośnie. Trzeba cierpliwie czekać. Możesz się do tego delikatnie przyczynić. Nie wolisz robić po biegu wywiadu z fajną dziewczyną niż z facetem? A im częściej będziesz rozmawiał z biegającymi kobietami tym bardziej innym pokażesz jakie to fajne, atrakcyjne. A następnym razem same staną na starcie (śmiech). U nas mówi się: „Chcesz poznać dziewczynę, znaleźć miłość – zapisz się na półmaraton”. 60 procent uczestników to kobiety!

– To jeszcze muszę spytać Cię o zdarzenie, dzięki któremu kilka lat temu wręcz zakochałem się w Deanie Karnazesie. Czytając Twego „Ultramaratończyka” wracałem do tej sceny kilkanaście razy. Trenujesz po nocy gdzieś na autostradzie i nagle, po długim biegu, czujesz głód. Co wtedy robisz? Zamawiasz pizzę. Tak po prostu, w środku niczego. Pomyślałem wtedy: „Kompletnie nie rozumiem, co robi ten facet, że biega po kilkaset kilometrów. Ale ma fantazję”. A ja takich uwielbiam. Scena z pizzą jest moją ulubioną w literaturze biegowej.

– Nigdy nie zapomnę tej sytuacji. Ale wtedy… było to dla mnie jak najbardziej naturalne. Byłem głodny, nie miałem skąd wziąć jedzenia, bo wokół nie było nic. Miałem za to telefon i kartę kredytową. Więc zadzwoniłem. A chłopak przywiózł pizzę i mnie znalazł. To było takie proste (śmiech).

– Po prostu wariat. Wspaniały, pozytywny wariat! To powiedz nam na koniec, jaki szalony projekt biegowy szykujesz teraz.

– Prosto z Polski lecę do Grecji. Spotkał mnie ogromny zaszczyt, bo zaproponowano mi udział w sztafecie niosącej ogień olimpijski ze starożytnej Olimpii do Korei, na zimowe igrzyska. Będę niósł pochodnię z Delf przez około 10 km. Potem wracam do Stanów, bo tradycyjnie pobiegnę w maratonie nowojorskim (w ostatnią niedzielę Dean uzyskał tam czas 3:45:37 – przyp. PF). W przyszłości natomiast chciałbym przebiec maratony we wszystkich krajach świata w ciągu jednego roku. 

– A kiedy pierwszy raz wystartujesz w Polsce?

– Zaproponujesz jakąś fajną imprezę?

– Najlepiej Festiwal Biegowy we wrześniu w Krynicy-Zdroju. 30 biegów na najróżniejszych dystansach, dla początkujących i biegaczy zaawansowanych, dzieci i dorosłych, na ulicy i w górach.

– Super, uwielbiam takie imprezy i bardzo je popieram, bo bardzo pasują do mojej wizji, o której Ci mówiłem: „nie zwycięstwo, a udział”. Ilu ludzi przyjeżdża na wasz Festiwal?

– Około 10 tysięcy.

– To rewelacja. Chętnie bym przyjechał, spotkał się z ludźmi, porozmawiał z nimi, no i oczywiście wystartował w najdłuższym biegu.

– To zapraszam Cię na Bieg 7 Dolin. To tylko (dla Ciebie tylko) 100 kilometrów, ale za to na pięknej trasie w polskich górach.

– Jak wrócę do Stanów będę niedługo zamykał mój przyszłoroczny kalendarz. Postaram się znaleźć w nim miejsce na Krynicę. Wrzesień może być dla mnie dobrym terminem na przyjazd do Polski. Do zobaczenia zatem!

rozmawiał Piotr Falkowski

 

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce