„Marzenia się spełniają”. Bieg 7 Dolin Ambasadorki

 

„Marzenia się spełniają”. Bieg 7 Dolin Ambasadorki


Opublikowane w sob., 24/09/2016 - 16:35

Zapas na punkcie kontrolnym ponad godzinę, więc chyba dam radę, choć co chwilę mam wątpliwości, czy start w tym biegu nie był zbyt ambitnym zadaniem. Owszem przebiegłam GWiNT 110 km, ale nie było takich przewyższeń. Pocieszam się, że nic mnie nie boli, podziwiam piękne widoki i miałabym ochotę zatrzymać się na trochę dłużej. Tłumaczę sobie, że tylko ta górka i meta niedaleko.

Z tymi pozytywnymi myślami biegnę, truchtam, idę pod górę. Jest ciężko, ale przecież to bieg górski. Trochę przeraża, że widzę pierwsze osoby, które już nie dają rady, źle się czują, mają kontuzje, problemy żołądkowe. Wiem, że ultramaratony to nie przelewki i tak może być. Zdaję sobie sprawę, że te opowieści o przeszywającym bólu, obtartych stopach, zawrotach głowy, skrajnym zmęczeniu i odwodnieniu są prawdziwe. Zaczynam się bać, że może i mnie to dopadnie, ale zaraz - przecież czuję się dobrze - do przodu i myśleć pozytywnie.

Jest pięknie, a ja w końcu widzę znak, na który czekałam - 50 km. Nie mogę powstrzymać się od zrobienia zdjęcia, krótka rozmowa z tymi, co też na ten znak czekali i dalej z góry. Chyba to była najładniejsza część trasy. Z góry do Piwnicznej Zdroju. Znowu kilkaset metrów w dół. Czuję się jakbym leciała, coraz bardziej wierzę, że powinno się udać. Mijam uśmiechnięte osoby - takie ultra uwielbiam.

W Piwnicznej szybka decyzja - nie zmieniam ubrania, co było w planie. Nic nie przeszkadza, biegnie się dobrze, więc nie trzeba tego psuć. Wolontariusze napełniają bidony, podają banany, próbują pomóc. Ruszam dalej. Mostek i zaczyna się podbieg w górę. Kiedy już myślę, że to już koniec, zaczyna się kolejny długi odcinek w górę. Upał i wspinaczka na Wierchomlę. Długo, wysoko, w pełnym słońcu. Dopadł mnie kryzys.

Pełne słońce, otwarta przestrzeń, temperatura w okolicach 30 stopni, a mi nie tylko trudno biec, ale nawet iść. W tym momencie cieszę się, że mam z sobą kijki. Staram się posuwać do przodu, ale kiepsko idzie… W głowie kiełkuje myśl, że może odpuszczę, że jestem tak bardzo zmęczona. Niemal jestem zdecydowana, że na następnym punkcie kontrolnym rezygnuję zwłaszcza, że widzę, że wokół mnie dużo osób siada, źle się czuje, ma zawroty głowy, problemy żołądkowe. Bijąc się z myślami najpierw słyszę, że mam coś zjeść – baton, żel, usiąść na chwilę, a potem dam radę, jestem przecież zawzięta... Podobno, ale mi jest tak źle…

Potem jeden z bardziej doświadczonych biegaczy mówi, że jak dotąd dotarłam, to uda się. Mam jeszcze trochę zapasu do limitu, więc mam lecieć, bo trasa po Wierchomli jest już łatwiejsza, a ostatnie 12 km zupełnie z górki i pobiegnę je szybko. To już nastroiło mnie optymistycznie. Rachunek za i przeciw.

Zdecydowanie więcej argumentów na tak - bo już tu dotarłam i zostało tylko około 30 km, bo są piękne widoki, bo nie chcę rozczarować tych, co bezwarunkowo we mnie wierzą, bo będzie aż 5 punktów kwalifikacyjnych do UMTB, bo nie mam żadnej kontuzji, bo chcę dostać koszulkę finishera, bo na kolejnym punkcie drożdżówka, a na mecie lody… i jeszcze całe mnóstwo innych powodów. Nie ma co marudzić, biorę się w garść i ruszam szybko. Wprawdzie ostatnie 4 km zajęły mi godzinę i zapas czasowy się skurczył, ale trzeba podjąć wyzwanie. Nie ma, że nie mogę. Organizm daje przecież radę.

Długie zbiegi, a potem po asfalcie do punktu kontrolnego. Mam cel, więc szybko uzupełniam wodę i w drogę na ostatni punkt - Schronisko Bacówka nad Wierchomlą. Biegnę z kilkoma osobami, zaczynamy żartować, a ostatnie pięć kilometrów tłumaczymy sobie, że tylko jeszcze jeden zakręt. W rezultacie było ich co najmniej dziesięć.

Dobiegam do punktu z lekkim zapasem czasowym. Słyszę, jak jeden z organizatorów tłumaczy dziennikarzowi, że jak nadejdzie godzina zero, punkt zostanie zamknięty i niestety biegacze dalej już nie ruszą. Takie zasady, taki regulamin. Wybiegam z punktu, współczując tym, którzy dobiegną tu za kilkanaście minut, rozumiem ich łzy, rozczarowanie, zdenerwowanie i cieszę się, że udało mi się dobiec tak daleko. Jeszcze jeden stromy podbieg, a potem rzeczywiście z górki.

Ostatnie 10 km lecę! Niemal dosłownie, bo nogi same mnie niosą, a ja znów się dziwię, jak to jest możliwe, że po 90 km można biec i to tak szybko. Mijam kolejne osoby i słyszę słowa uznania, doping.

Ostatnia prosta - znów Deptak w Krynicy, biegnę do mety, medal i jestem szczęśliwa! Brudna, zmęczona, ale zadowolona, że wygrałam walkę z własnymi słabościami i chwilami zwątpienia. To daje mnóstwo siły i wiary, że można wiele znieść i pokonać negatywne myśli.

Nie było łatwo. Bieganie w górach to poważna sprawa, która wymaga wielu przygotowań. To wyzwanie dla organizmu. Po raz kolejny przekonałam się, że także wyzwanie dla psychiki. Nie był to mój dzień - byłam zmęczona, niewyspana, ale bardzo mi zależało, bo to było spełnienie jednego z moich marzeń biegowych.

Cieszę się, że znów miałam okazję spotkać na trasie wiele pozytywnie nastawionych i życzliwych osób, które dzieliły się swoim optymizmem i doświadczeniem. Jestem wdzięczna za podane kubki wody i pomoc w przepadku, a także dobre słowa bliskich i wiarę w to, że dam radę, kiedy ja przestawałam w to sama wierzyć!

Anna Stępień-Sporek, Ambasadorka Festiwalu Biegów

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce