Chemnitz Marathon: Piekło w niebiesko-żółtych barwach

 

Chemnitz Marathon: Piekło w niebiesko-żółtych barwach


Opublikowane w wt., 07/07/2015 - 09:36

Byliście kiedyś w piekle? Nie? Opowiem Wam jak było: gorąco, bardzo gorąco. Piekło nie ma barw czerwieni, jest niebiesko-żółte i wita napisem „Chemnitz”.

Relacjonuje Szymona Drab, Ambasador Festiwalu Biegowego

W sobotę 4 lipca w Chemnitz w środkowej Saksonii (Niemcy), które od 1974 r. jest miastem partnerskim Łodzi, odbył się 8. Chemnitz Marathon. Bieg maratoński nie był jedynym dystansem dostępnym dla zawodników - na chętnych czekał półmaraton oraz bieg na 10 km. Dla młodszych sympatyków biegania przygotowano minimaraton, czyli bieg na dystansie 4,2 km.

Do Chemntiz podróżujemy z Łodzi już od kilku lat na specjalne zaproszenie organizatorów. Nie inaczej było w tym roku, gdy pojawiliśmy się tutaj dziewiętnastoosobową ekipą. Organizacja jest naprawdę bez zarzutu: kameralna (jeśli chodzi o maraton albowiem tego dnia startuje w sumie ok 1200 osób na różnych dystansach), klimatyczna impreza, darmowy nocleg, wyżywienie oraz przewodnik dla tych, którzy w mieście pojawiają się po raz pierwszy.

Po dotarciu do hostelu w którym mieliśmy zapewniony nocleg i wyżywienie czekała na nas już koordynatorka z pamiątkowymi koszulkami (w tytułowych barwach: żółto-niebieskich) i numerami startowymi. Po szybkim rozpakowaniu naszych bagaży udaliśmy się na Pasta Party (kilka rodzaje makaronu, zarówno dla miłośników mięsa jak i vege) oraz wstępne zwiedzanie miasta.

Maraton w Chemnitz jest już moim drugim maratonem w tym mieście. W 2012 roku w trzydziestostopniowej temperaturze ukończyłem bieg z czasem 4:00:23. W głowie był plan, by pobiec lepiej i „odkuć się” na wyniku sprzed kilku lat. Jednak czy jest to możliwe, gdy na zewnątrz temperatura oscyluje w granicach…. 37 stopni stopni Celsjusza?!

Maratończycy startowali o godz. 10:00. Do pokonania mieli cztery 10,5-kilometrowe pętle po starym mieście i sąsiadującym z nim parku. Dużym plusem takiej trasy jest możliwość wzajemnego dopingu przez znajomych biegaczy oraz – jak się później okazało – możliwość zrezygnowania z maratonu na rzecz „połówki”. Z naszej łódzkiej ekipy na królewskim dystansie biegły tylko 4 osoby (2 zrezygnowały i ukończyły półmaraton), pozostałe – bardziej rozsądne osoby – zdecydowały się biec na krótszych dystansach już od początku.

Wychodząc z hostelu mocno dało się odrzuć panującą na dworze duchotę oraz upał. Kilkuminutowa rozgrzewka oraz trucht upocił mnie jak mocny trening. „Jak ja wytrzymam całą trasę?” – kilkukrotnie zadawałem sobie to pytanie. Pobiegamy, zobaczymy… Ruszyliśmy.

Start biegu nastąpił z samego centrum miasta. Po krótkim, blisko 2-kilometrowym odcinku w ustalonym dla siebie tempie ok. 5 min./km wbiegliśmy do parku. Czułem się komfortowo mimo to postanowiłem zwolnić. W parku przeważał cień, choć dało się mocno odczuć wysoką temperaturę. Skoro teraz czuję, że zaczynam się grzać, co będzie później?

Skorygowanie tempa miało pomóc dotrwać do mety. Na trasie były rozstawione aż 4 punkty z wodą (mniej więcej co 2,5-3 km). Choć tak naprawdę, można napisać TYLKO tyle. Kiedy dobiegałem do punktu z wodą czułem, że zasycha mi w gardle, a namoczona chusta już sucha – i to po 2,5 kilometrowym odcinku!

Pierwsze dwie pętle (z czterech) biegłem zgodnie z „planem B”, który zakładał, że z początkowego tempa mam po prostu... utrzymać biegowy krok. Tempo nie miało większego znaczenia – byleby tylko nie przechodzić do marszu. Chciałem ukończyć swój bieg.

Tymczasem wielu maratończyków podejmowało decyzję o zakończeniu biegu. Ku ich uciesze, organizatorzy „zaliczali” im półmaraton i dopisywali do listy startujących na tym dystansie.

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce