Bieg 7 Dolin Ambasadora. "Wariat załącza mi się na..."

 

Bieg 7 Dolin Ambasadora. "Wariat załącza mi się na..."


Opublikowane w pt., 16/09/2016 - 12:16

Gdzieś usłyszałem, że najlepiej opisać swój start w biegu ultra na gorąco, wtedy kiedy jeszcze bolą mięśnie skatowane górskimi podbiegami i zbiegami. Zabieram się zatem do relacji z mojego – piątego już – startu w Biegu 7 Dolin bo nogi jakimś dziwnym trafem zaczynają już funkcjonować normalnie.

Relacjonuje Zbigniew Mamla, Ambasador Festiwalu Biegów

ZAŁOŻENIA PRZED STARTEM

Miał być to dla mnie pożegnalny bieg z tą trasą. Miał, ale chyba jednak tu wrócę. Czy już za rok – nie wiem. To wszystko zależy czy pojadę na UTMB a tam wiadomo trzeba mieć szczęście w losowaniu. Do startu w Krynicy byłem zmotywowany jak nigdy dotąd. Rok temu rozsypałem się na podejściu pod Prehybę i swoją przygodę musiałem zakończyć już w Piwnicznej. DNF bolało bardziej niż kontuzja pleców i choć wcześniej udawało mi się za każdym razem ukończyć dystans 100 kilometrów, to taka plama wymagała szybkiego zmazania. Dodatkowo tegoroczny start wypadał dokładnie w urodziny mojej mamy – gdyby żyła pewnie mocno trzymała by kciuki za mnie. Tego biegu nie mogłem schrzanić… A jednak…

START – PIERWSZY ODCINEK BIEGU (Krynica – Hala Łabowska)

3:00 – ruszamy z krynickiego Deptaka w mrok. Podchodząc pod Jaworzynę Krynicką obserwuję ciągnący się za mną sznur zapalonych czołówek – od pierwszego startu tutaj uwielbiam ten widok. To cała magia B7D. Do tego setki gwiazd na niebie i przyjemny chłodek. Staram się trzymać zawodników biegnących podobnym tempem jak ja, nie szarpać tempa i nie robić głupot. Chyba się udaje. Na Hali Łabowskiej jestem po 2 godzinach i 34 minutach. To 21 kilometr trasy. Z wyników dowiaduję się później że zajmowałem tutaj 278 miejsce. Jest dobrze.

ODCINEK DRUGI (Hala Łabowska – Rytro)

Na punkcie odżywczym łapie garść rodzynków, dwa kubki wody i praktycznie nie zatrzymując się biegnę dalej. Lubię ten odcinek. Można tu większość trasy przebiec. I tak też robię. Jedynie na co zwracam większą uwagę to fantastyczne mgiełki okrywające doliny - my biegniemy znacznie wyżej więc widok jest oszałamiający. K… ale tu zaje…. . Końcówka zbiegu do Rytra jest bardzo wymagająca, łatwo tutaj o wywrotkę, wiec lekko zwalniam i skupiam się na szlaku. I tym razem się udało, cały docieram do asfaltu. Jakoś szczególnie nie lubię tego odcinka, przeważnie nie chce mi się tu biec, ale tym razem zaciskam zęby i truchtam. Z małymi przerwami na jedzenie pokonuje te 3 wredne kilometry meldując się po 4 godzinach i 19 minutach na przepaku w Rytrze. Okazuje się, że awansowałem na 276 pozycję. Dobre i to :-). Na punkcie nie zatrzymuje się zbyt długo. Opycham się czym popadnie, piję jak smok i wraz ze startującymi tutaj zawodnikami IRON RUNA (startowali od 7.00 według kolejności zajmowanych miejsc) ruszam na Prehybę.

ODCINEK TRZECI (Rytro – Schronisko Prehyba)

Spieszę się bo o 8.00 z Rytra startuje dystans 64 km i nie uśmiecha mi się przepychanie z gnającymi hartami na wąskim szlaku do schroniska. To jeden z trudniejszych odcinków. Na odcinku niecałych 9 kilometrów pokonuje się ok. 800m przewyższenia. Do tego powoli zaczyna przygrzewać słońce. Prognozy pogody nie dają nam złudzeń – będzie żar. W plecaku mam lekką koszulkę i marzę o tym by dotrzeć pod schronisko i zrzucić z siebie długi rękawek. Gdy marzenia te stają się rzeczywistością mija równo 6 godzin mojej walki na trasie. Jestem zadowolony, bo nigdy tak szybko nie dotarłem na Prehybę. Wyniki z tego miejsca mówią same za siebie. Awansowałem na 238 miejsce. Przebieram się, jem piję pod korek i uzupełniam płyn w bidonach. Teraz przede mną 21 kilometrów bez żadnego punktu z wodą a słońce zaczyna nieźle dopiekać.

ODCINEK CZWARTY (Schronisko Prehyba – Piwniczna)

Długi i nudny. Trochę się biega, trochę podchodzi – miedzy innymi na najwyższy szczyt na trasie Radziejową, potem na Eliaszówkę. Zmienia się też trochę teren, więcej mamy odkrytych terenów a mniej lasu. Ponoć jest pięknie, ale nie mam czasu na podziwianie wypasających się owiec czy też dłuższe kontemplowanie przepięknego widoku na Tatry. Robię swoje. Na 61 kilometrze spotykam koleżankę. Źle się czuje. Nie wygląda to najlepiej, więc dzwonie po pomoc. Czekamy na GOPR mijani przez dziesiątki zawodników. I wiecie co, w tym momencie mam to naprawdę gdzieś. Staram się pomóc jak tylko umiem, choć mam świadomość, że wychodzi mi to dość niezręcznie. Wiem co dziewczyna czuje, a mi nie za bardzo wychodzi pocieszanie kogoś w takiej sytuacji. Jest mi przykro, bo wiem co to znaczy zejść z trasy. 

Po jakimś czasie dołącza do nas czwórka turystów, którzy deklarują się zostać z zawodniczką a ja mogę biec dalej. Po 300 metrach widzę jadący samochód GOPR-u. Zatrzymuję go i daje ostatnie wskazówki. Cieszę się że zaraz dotrą do Dominiki. Mi pozostaje gnać do Piwnicznej. Wyprzedzam kilkadziesiąt osób, zahaczam o źródełko w Piwnicznej i po 9 godzinach, 22 minutach jestem na przepaku. Gorąco. Cieszę się, że mam tu colę, którą popijam gotowane ziemniaki. Małe rzeczy a cieszą. Tym razem spadam w klasyfikacji na 349 miejsce. Ale co tam, jest jeszcze 34 kilometry może jeszcze kogoś wyprzedzę :-) Pozytywne nastawienie – kontra lampa z nieba… Sam zastanawiałem się jak to będzie dalej:-)

ODCINEK PIĄTY (Schronisko Piwniczna – Wierchomla)

A dalej betonowe płyty, słońce, wspinaczka, słońce i tak bez końca. To tutaj statystycznie rezygnuje z dalszej walki najwięcej osób. Odcinek ma niby tylko 11 km, ale często bywają to najtrudniejsze kilometry w całym biegu. Taki wredny etap - do góry, potem w dół do Łomnicy i znowu w górę na odkrytym polu jakieś 250m w pionie. I jeszcze żeby tego było mało, po krótkim zbiegu na deser 100 przewyższenia. Męczę się przeokrutnie, mimo to spinam się po tych katuszach i zbiegam do Wierchomli Wielkiej. Tutaj zawsze można liczyć na mieszkańców. A to uraczą Cię zimną wodą, kompotem, a to poczęstują ciastem, nie wspominając już że z wielką radością wyleją Ci miskę zimnej wody na rozgrzaną głowę. Dla mnie dla tych ludzi warto tam biegać, są cudowni. Odwdzięczam się jak mogę rozdając dzieciakom kilka opakowań ciastek KUBUŚ. Jak pobiegnę tu kiedyś jeszcze coś dla nich przygotuję i wszystkim którzy tam będą kiedyś biec też polecam odwdzięczyć się czymś słodkim lub choćby miłym słowem.

Tuż przed punktem przepakowym mijam wesołą gromadkę biegaczy raczącą się zimnym piwkiem pod spożywczakiem. Zapraszają więc nie odmawiam. Nie żebym od razu rzucił się na piwo. Kupuję bezalkoholową warkę radler zimną jak noc polarna. To jeden z milszych momentów tego biegu. Na punkt docieram po 11 godzinach i 44 minutach. O dziwo awansowałem znacznie - jestem tutaj już 307.

ODCINEK SZÓSTY (Wierchomla - Szczawnik)

Teoretycznie odcinek prosty jak konstrukcja cepa. Na początek 400 metrów do góry, potem 350 metrów w dół. Wszystko na odcinku 6 kilometrów. Teoretycznie, w praktyce psuje ludziom krew jak żaden inny. Mam tutaj taką zasadę - nigdy nie oglądam się za siebie. Zaciskam zęby i zasuwam ze wzrokiem wbitym w glebę. Pewnie i tym razem bym tak zrobił do końca ale jakieś 500m do wierzchołka spotykam Jolę. Przechodzi trudne chwilę więc staram podtrzymać ją na duchu. Wspomina coś o tym, że zawróci jak będzie jej gorzej. No nie, włącza mi się "kawał chama z Woli" i mówię - Jola widzisz ten pierdolony słup? Tak? no to tam już jest koniec tej wspinaczki, a potem już nic takiego trudnego nie będzie. Po kilku godzinach dowiem się od Joli, że poskutkowało. Zostawiam Jolę dla której jest to debiut i pewnie pierwsza nauka, że w biegach ultra nawet z największego kryzysu, największego g... można powstać. I właśnie Jolka to zrobiła - wielki szacun! Na szczycie sporo biegnę a już zupełny wariat załącza mi się na zbiegu. W Szczawniku jestem po 13 godzinach biegu, tuż przed startem imprezy towarzyszącej Runek Run. Znowu kilka miejsc podskoczyłem w klasyfikacji, jestem teraz 281. Niestety to już ostatni awans w tym dniu.

ODCINEK SIÓDMY (Szczawnik - Bacówka Nad Wierchomlą)

Tylko 6 km, znowu ta szóstka. Chyba nie lubię tej cyfry. To najgorszy mój etap. Prosta droga do góry a ja drepczę. Trochę rozmawiam z Małgosią Kazałą i choć szybko od niej się oddalam to cierpię. Próbuję zjeść żel. Że też mnie coś podkusiło! Wciskam połowę zawartości tuby i czuję, że więcej nie dam rady. Coś dziwnego zaczyna dziać się z moim żołądkiem. Z takimi atrakcjami docieram pod Bacówkę. To już prawie 89 kilometr. Spadam ma 285 miejsce. Na trasie jestem już 14 godzin.

ODCINEK ÓSMY (Bacówka - Meta)

Najgorsze miało dopiero przyjść. Takie deja vu z 2013 rokiem. Popijam wodę i czuję że miarka się przebrała. Przechodzę przez matę i dopadam pierwszego lepszego drzewa... @#%$#@*&^.
W sumie nie muszę nic pisać, było cienko. Mijam tabliczkę z informacją - Runek 45 minut. W tamtej chwili modliłem się by przez te 45 minut tam dotrzeć. Noga za nogą snuję się, wyprzedza mnie sporo osób. A ja nie mogę nic. Docieram na szczyt Runka, na szczęście sporo szybciej niż zakładamy czas przejścia turystycznego. I coś na tym szczycie się odetkało. Na początku truchtam niepewnie a potem zaczynam biec. Ileż to razy już tak było. Uwielbiam ten stan. Właśnie tak samo było tutaj w 2013 roku, kiedy limit B7D wynosił 16 godzin a ja walczyłem o to by się w nim zmieścić. Biegnę a gdy na drzewie pojawia się tabliczka 5 km, potem 3 km już wiem, ze jest szansa przybiec szybciej niż trzy lata temu. Nie poddaje się, zasuwam... Gdy dobiegam do Krynicy przede mną 500 metrów. Endorfiny buzują, linia mety coraz bliżej. Przybijam piątki dzieciakom, dziękuję kibicom i na koniec tradycyjnie skaczę przez linię mety. Zegar pokazuje 15:48:04. To mój czas brutto, netto było deko szybciej. Jestem szczęśliwy.

ZAKOŃCZENIE

W tym roku w Biegu 7 Dolin wystartowało 727 osób. Ukończyło 450. Ja ostatecznie wylądowałem na 295 pozycji (27. miejsce w swojej kategorii wiekowej w rozgrywanych podczas tych zawodów Mistrzostwach Polski w Biegach Górskich). To był fajny bieg. I miły weekend spędzony w super towarzystwie.

Zbigniew Mamla, Ambasador Festiwalu Biegów


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce