Tomek Waszkiewicz o ultrabieganiu: „W walce z demonami pomagają mi Duchy”

 

Tomek Waszkiewicz o ultrabieganiu: „W walce z demonami pomagają mi Duchy”


Opublikowane w śr., 16/08/2017 - 09:44

Tomasz Waszkiewicz zaskoczył wszystkich zwycięstwem w biegu 48-godzinnym w czeskim Kladnie. Nabiegał 331,575 km choć był to właściwie jego debiut w imprezie tego typu. Dotąd startował w ulicznych maratonach i górskich ultra a przygodę z bieganiem zaczynał od… biegania ze swoimi psami.

Na co dzień napędzają go ludzie, głównie grupa „W Pogoni za Duchem”, którą sam założył. Przyznaje, że w Kladnie to właśnie Duchy pomogły mu zwalczyć demony i wygrać. Dzisiaj opowiedział nam o swojej trwającej dwie doby walce i przygodzie z bieganiem.

Jak to się stało, że wystartowałeś w Czechach?

Tomasz Waszkiewicz: Mój przyjaciel Robert z Night Runners Gliwice zapytał kiedyś na forum co ma wybrać: czy 240 km w Lądku czy właśnie Mistrzostwa Czech w biegu 48-godzinny. Ponieważ już ukończyłem Bieg Siedmiu Szczytów, postanowiłem spróbować czegoś innego i podjąć nowe wyzwanie. Właściwie to był debiut, bo raz startowałem dotąd w biegu 12-godzinnym w Rudzie Śląskiej. Nie wiedziałem, jak zareaguje mój organizm i jak się będę czuł. Okazało się, że moje wytrzymałość z gór pozwoliła mi ukończyć te zawody. Wytrzymałość i niezwykły support.

Jak wyglądały przygotowania do tego startu? Miałeś jakąś strategię na bieg?

Miałem krótkie doświadczenie z biegu 12 h, gdzie okazało się, że organizm dobrze reaguje na takie kręcenie się w kółko. Wiedziałem już, że powinienem zacząć trochę wolniej niż wtedy i zmienić strategię związaną z jedzeniem i piciem. Podstawą treningu były wybiegania i kontakt z Augustem Jakubikiem, który radził co robić, żeby to bieganie przed dwie doby miało jakiś sens. Trafił w dziesiątkę, doradzając dłuższe wybiegania. Poza tym robiłem typowy trening maratoński. Prowadzę też grupę W pogoni za Duchem i dzięki temu moje treningi są urozmaicone, bo biegam tam i z szybkimi, i z wolnymi ludźmi.

Plany na bieg były trzy: plan minimum to było 300 km, drugi to walka o jak najlepsze miejsce a trzeci próba pokonania rekordu trasy. Kiedy zrobiłem 300 km, pozostała walka o zwycięstwo. Było z kim walczyć, bo poziom był dość wysoki. Przyjechało sporo Polaków i właściwie ścigaliśmy się we własnym sosie.

Jakie masz doświadczenie w biegach ultra?

Trochę ich ukończyłem. Wspomniane 240 km w Lądku, w ubiegłym roku Iron Run w Krynicy, Kaliska Setka, gdzie robiłem minimum kwalifikacyjne na Spartathlon, ultra na Maderze, ale to już bardziej towarzysko. Zawsze atmosfera biegu była dla mnie ważna. Ale dopiero atmosfera podczas biegu w Rudzie Śląskiej sprawiła, że otworzyło mi się serce do takiego biegania. Na chwilę obecną nie widzę swojej przyszłości w górach czy na biegach maratońskich, ale raczej w takiej zabawie w kotka i myszkę i ściganie się na krótkiej pętli.

No właśnie, dla większości ludzi pomysł, że można biegać po kilometrowej pętli przez kilkanaście albo kilkadziesiąt godzin jest szalony. Co się robi w trakcie takiego biegu, żeby nie zwariować?

Przyznam, że też się tego obawiałem. Nie wiedziałem, co będzie mi podpowiadała głowa, o czym będę myślał, czy nie będę chciał zejść. Głowa jest podstawą w takim bieganiu. Ja sobie rozłożyłem wszystko na godziny. Nie myślałem o niczym więcej, tylko o najbliższej godzinie, o tym za ile będę musiał wypić i coś zjeść. Okazało się, że 6 godzin, 12 czy nawet 24 upłynęły w ten sposób bez problemu. Później do głosu dochodziły wszystkie demony typu „odpuść”, „po co ci to?”, „po co jeszcze jedno kółko, skoro masz przewagę i możesz odpocząć?”. W walce z demonami z pomocą przyszły mi Duchy. Moje Duchy, czyli drużyna, która mnie wspierała. Wiedziałem o czym rozmawiają, co do mnie piszą, jak mnie wspierają. Support wszystko mi przekazywał. W drugiej dobie myślałem już tylko o kolejnym kółku, nie sięgałem myślami dalej.

Co jest takiego wspaniałego w tego typu biegach?

Ludzie. I nie mówię tutaj tylko o zawodnikach, którzy mają do siebie wielki szacunek. Nie ma tutaj podziału na lepszych i gorszych. Tutaj się sobie pomaga, ustępuje drogi szybszym, wspiera. Ale myślę też o organizatorach takich biegów. W Kladnie sprawili oni, że całe nasze kółko było usłane cytatami w języku czeskim i angielskim. Człowiek zaczynał się zastanawiać nad przeczytanymi słowami. Była też taka grupa ludzi w strefie mety, która po każdym kilometrowym kółku witała zawodnika jak zwycięzcę. Nieważne, czy był ostatni czy pierwszy. To sprawiało, że chciałeś ten kolejny kilometr pokonać i przeżyć to jeszcze raz. Niesamowite. Cokolwiek by się stało, wiem, że za rok będę się starał znowu pojechać na te zawody, bo ludzie, których tam spotkałem, chociaż nie znam ich z imion, stali mi się bliscy. Dopingowali mnie przez 48 godzin.

Jak zaczynałeś?

W 2009 roku podczas jednej z wystaw psów rasowych (hodowałem owczarki francuskie) zobaczyłem plakat imprezy dog trekkingowej. Wtedy doszedłem do wniosku, że te wystawy to moja zabawa i moja przyjemność a nie psów. Zapisałem się i pomyślałem, że zrobię sobie spacer z psami. Wybrałem dystans 50 km. Całe życie byłem aktywny sportowo, więc nie bałem się czy dam radę. Na starcie przecierałem oczy ze zdumienia, bo obok mnie byli biegacze a ja stałem w normalnych spodniach i butach, z plecakiem wypchanym mnóstwem niepotrzebnych rzeczy. Pokonałem trasę, chociaż potem nie mogłem się ruszać przez tydzień. Ale moje psy były przeszczęśliwe, więc postanowiłem, że będę się w to bawił. Jeden sezon, drugi, trzeci… Apetyt rósł w miarę jedzenia, po pewnym czasie walczyłem o czołowe miejsca. Zdobyłem wicemistrzostwo Polski w parach, byłem też solo czwarty w Pucharze Polski. Od tego zaczęło się moje bieganie na ulicy. Pierwszy półmaraton, maraton… Może czasy nie były rewelacyjne, ale biegałem. Teraz też nie startuję dużo, ale wybieram sobie różne dziwne rzeczy, żeby jeszcze siebie samego zaskoczyć.

I co wybrałeś na najbliższy czas?

Nie ukrywam, że biegi 24 i 48 h to mój główny cel. Nie zostałem niestety wylosowany na Spartathlon, więc muszę zrobić jeszcze jedną kwalifikację, pewnie będzie to Kaliska Setka albo jakiś bieg zagraniczny 12 albo 24 h. Pobiegnę też Silesia Marathon jako zając na 3:40. I jeden z najważniejszych: Szlakiem Orlich Gniazd, z Krakowa do Częstochowy, 161 km.

Wybierasz się do Krynicy na Festiwal Biegowy?

Wybieram się na pewno, bo jedzie duża część naszej grupy. To, czy wystartuję, zależy od stanu zdrowia po wcześniejszych startach. W związku z tym, że chwilowo wyleczyłem się z biegania po górach, bo zdrowie nie pozwala mi tam biegać szybko, nie pobiegnę setki. Ale bardzo chciałbym ponownie wziąć w Iron Runie, bo tego typu zabawa jest dla mnie stworzona. Umiem się szybko regenerować i odnaleźć się w takiej formie. Jest fantastyczna! Cały czas przebywasz z tymi samymi zawodnikami, widzisz ich dramaty i wzloty, możesz brać z kogoś przykład. Na trasie nagle się okazuje, że masz o czym z kimś porozmawiać, poznajesz ludzi. Może nie podczas krótkich tras, ale już na dłuższych… Nagle okazuje się, że startowałeś z kimś w tych samych zawodach. Widzisz, kto jest mocny na krótkich, kto na dłuższych dystansach. Obierasz sobie taktykę, żeby przeżyć następny bieg. Tam dostajesz skrzydeł, bo ludzie podziwiają twój czerwony numer. Przybiegasz, masz chwilę dla siebie… i zabawa zaczyna się od nowa. Napędzają cię ludzie i nagle okazuje się, że zaczynasz się dobrze bawić na maratonie. Wpadasz kolejny raz na tę samą metę w Krynicy, widzisz te uśmiechnięte twarze i to robi wrażenie. Lubię wczuć się w klimat imprezy a w Krynicy jest on naprawdę wyjątkowy.

Trzymamy zatem kciuki za kolejne starty i mam nadzieję, że spotkamy się w Krynicy. Dzięki za rozmowę!

Rozmawiała Katarzyna Marondel


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce