Südtirol Ultra Skyrace – 120 km biegania w chmurach

 

Südtirol Ultra Skyrace – 120 km biegania w chmurach


Opublikowane w pt., 04/08/2017 - 13:20

Piątek 28 lipca, około 10 kilometra trasy.

Słońce właśnie zaszło. Początek „biegu”, ja to często w górach bywa, jest marszem. Robimy najdłuższe podejście wyścigu: z 264 m n.p.m. na 2260 m. n.p.m. czyli dwa kilometry pod górę. Fajne jest bo stosunkowo łagodne, ciągnie się na dystansie 20 km, ma po drodze płaskie odcinki biegowe więc nie kasuje uczestników już na starcie.

Dobrze się tu czuję bo jestem jeszcze świeży, poza tym upał się kończy i powoli zapada noc. Raźno maszeruję pod górę a co płaskie, to biegnę. Niezbyt szybkie tempo i łatwa technicznie, szeroka ścieżka pozwala spokojnie rozejrzeć się po okolicy i konkurentach.

Na numerach startowych mamy napisane też imiona co powala wypatrzyć rodaków. Jeszcze w strefie startu porozmawiałem przez chwilę z „Przemysławem”, Polakiem pracującym na co dzień w Irlandii. Niestety, potem okaże się, że z jakichś powodów zszedł z trasy. Na pierwszych kilometrach zagaduję też „Waclawa” pytając, czy może jest Czechem. Nie, to Polak tylko mieszkający od lat w Niemczech więc klasyfikowany jako uczestnik niemiecki. Od razu przechodzimy na polski. Wacławowi uda się ukończyć bieg na 59 miejscu, w 30 godzin i 11 minut.

Zapada noc i stawka biegaczy rozciąga się tak, że wokół siebie widzę tylko jedną latarkę. To charakterystyczny mężczyzna, którego zauważyłem jeszcze w strefie startowej. Ma ciemną, południową karnację, czapkę z chroniącym od słońca nakarczkiem, wąsy, ok. 150 wzrostu a na nogach ogromne buty Hoka. Wygląda dosyć zabawnie. Lecimy razem kilka kilometrów wyglądając pewnie jak Flip i Flap.

Na położony na 20 kilometrze i wysokości 2260 metrów szczyt Rittner Horn docieram po 3 godzinach i 9 minutach jako 37 zawodnik. Na razie nie jest źle, ale teraz dopiero zaczyna się zabawa bo zaczynają się prawdziwe góry. Jest noc a ja przez następne 45 kilometrów nie zejdę poniżej wysokości 2000 m. n.p.m.

Sobota, 29 lipca, Penser Joch, 60 kilometr trasy, przepak. 7 rano.

To półmetek. Jestem na wysokości 2211 metrów. Dotarłem tu po ponad 11 godzinach, jako 25 zawodnik. Już trochę zmęczony ale noc przetrwałem nieźle. W dużym stopniu dzięki dobrej pogodzie. Nie było burzy, nie było silnego wiatru, deszczu ani zimna. Jak na tę wysokość w górach było prawie idealnie. Prawie, bo mgła czy chmury miejscami bardzo ograniczały widoczność. Trasa oznaczona zieloną farbą i odblaskowymi chorągiewkami była jednak widoczna wystarczająco.

Sporą trudność, ograniczającą prędkość poruszania sprawia mi natomiast podłoże. Powyżej 2000 metrów jest zwykle tylko trawa i kamienie, a na blisko 2500 metrach, gdzie podczas nocy wchodziliśmy dwukrotnie leżą już głównie głazy i mniej lub bardziej luźne skały. Sprawia to, że trasa robi się mocno techniczna. Właśnie na tych gołoborzach kilkukrotnie skręciłem nogę. Na szczęście jestem dosyć sztywny więc nic się nie stało, trochę pobolało i mogłem lecieć dalej. Postanowiłem jednak uważać i nie ryzykować szybkich zbiegów w trudnym, kamienistym terenie aby nie prowokować kontuzji a w konsekwencji zejścia z trasy.

Z przepaku staram się wybiec jak najszybciej aby wykorzystać pochmurny ranek i zrobić jak najwięcej trasy. Lada chwila powinno zza chmur wyjść słońce i gdy zacznie grilować uczestnika zawodów lepiej być jak najwyżej i najbliżej mety.

Niedługo później łoję położony na wysokości 2500 metrów punkt Gerölljoch, następnie zaczynam długi zbieg. Pocieszam się, że minąłem już „siodełko” z połowy trasy, gdzie zbiega się na wysokość 1500 m i przeskoczyłem pierwszą z dwóch ostatnich gór przed metą. Niestety, były to moje urojenia wynikłe zmęczeniem oraz brakiem pod ręką profilu trasy. Mapę i profil owszem, miałem bo tego wymagał organizator, ale głęboko w plecaku. Profil przejrzałem pobieżnie podchodząc do tematu dosyć nonszalancko. - A po co mi mapa i profil? Będę sobie po prostu biegł za oznaczeniami za dużo nie planując i nie filozofując. Tak myślałem.

Gdy ów długi zbieg zaczął się dziwnie wydłużać uświadomiłem sobie, że jestem wcale nie na 82 kilometrze, ale dopiero na 67. Ałć..., takie przebudzenie z ręką w nocniku bolało. Spuściło trochę powietrza, ujęło morale i chęci do walki. Na kolejnych punktach kontrolnych już przyglądałem się leżącym na stolikom kartkom z profilem aby wiedzieć, co przede mną i czego się spodziewać.

Hirzer Hütte, 83 kilometr trasy, 16 godzin i 46 minut od startu.

Docieram tu jako 22 zawodnik. Chciałbym napisać „dobiegam” ale niestety, biegania mam tu niewiele, w przeciwieństwie do kryzysowych myśli.

Jedyne co jest dobre to pogoda, która sprawiła miłą niespodziankę. Sam zawsze lubię na nią ponarzekać niczym księżniczka na ziarnko grochu ale tym razem po prostu nie ma na co. Nie ma upału ani deszczu, jest pochmurno. Pogoda jak na porę roku i miejsce - idealna. Organizatorzy zapowiadają burzę ale dopiero za kilka godzin, koło 18-20 wieczorem. Mam optymistyczną nadzieję być wtedy na długim zbiegu do mety.

Więcej rzeczy niepokoi. Na jednej pięcie coś mnie zaczyna piec. Myślę, że to odcisk więc na wszelki wypadek regularnie wybieram piasek z butów, oczyszczam skarpetkę i stopę aby nie pogarszać sprawy. Potem zdam sobie sprawę, że to wcale nie odcisk ale odparzenie spowodowane gorącem i zamoczeniem buta w wodzie. Nie takie groźne. Na razie zbiegam już ostrożnie, częściej po prostu schodzę.

Wolne poruszanie wymusza nie tylko dyskomfort w bucie, groźba kolejnego skręcenia kostki ale po raz kolejny - teren. Pojawiające się dosyć często rumowiska kamieni i odcinki niebezpieczne, z czyhającą obok przepaścią sprawiają, że przynajmniej ja tu biegać nie zamierzam. Gdzieniegdzie pozakładane są poręczówki. W innych miejscach schodzimy i podchodzimy pod górę z użyciem rąk, tak jest stromo. Wszystko to sprawia, że kilometry niemiłosiernie się ciągną.

Mam też problem z żywieniem, czyli z brakiem energii. Nie podjadam praktycznie żadnych batonów, które zebrałem ze sobą bo nie mogę na nie patrzeć. Jem tylko to, co na punktach. Nauczony doświadczeniem z UTMB wciągam rosołki z makaronem ale te nie na każdym punkcie są. Podobnie kawa, która jest tylko na jednym czy dwóch końcowych punktach. Energii na takich posiłkach starcza na kilka następnych kilometrów, potem jednak znowu mnie odcina.

Tankując energię na punkcie wdaję się w krótką rozmowę z innym obecnym tu biegaczem. - Jestem już mocno wyczerpany a jeszcze została ostatnia duża góra, ze stromym podejściem i zejściem (Obere Scharte – 2698 m. n.p.m.) – biadolę patrząc na profil i oczekując od kolegi komentarza – No, ale przecież masz kijki, co nie? – mówi. – No nie – odpowiadam. I wtedy mój rozmówca robi minę, jakby właśnie się dowiedział, że zmarł mi ktoś z rodziny.

Następne 10 kilometrów to najtrudniejszy odcinek trasy, dla mnie najbardziej kryzysowy. Pokonuję go razem z sympatycznym Niemcem, Klausem, z którym się już wcześniej kilkukrotnie mijałem. To jest to zakole, przed, którym ostrzegali organizatorzy na odprawie. Rzeczywiście, góry wyglądają tu ponuro, są spowite chmurami i pełno tu zwalonych skał.

Wspinaczka na ostatnią, najwyższą górę wchodzi zaskakująco sprawnie, jest to zapewne efekt posiłku z punktu kontrolnego. – Widzę, że dostałeś drugie życie – mówi Klaus z uśmiechem patrząc na mnie. Schodzimy z niej równie ostrożnie jak wchodziliśmy gdyż jest stromo i niebezpiecznie. Po kilku kilometrach tradycyjnie, znowu mnie odcina. Znowu się wlokę. Pech chce, że akurat ten przelot pomiędzy punktami odżywczymi ma nie 9 ale 12 km. Biegać nie próbuję bo nawet idąc czasem się potykam o kamienie więc nie chcę ryzykować biegania i efektownego orła na kamieniach. W takich warunkach i przy takim tempie kilometry znowu dłużą się niemiłosiernie. Klaus ma ze mnie ubaw gdy spotykamy zabezpieczających trasę ratowników górskich, i ci uświadamiają nam, że punkt odżywczy nie jest za najbliższą górą – jak z nadzieją przypuszczaliśmy, ale jeszcze za następną.

W myślach cieszę się, że choć nie byłem aż tak głupi i nie zarezerwowałem powrotu na sobotę wieczorem. Przecież bym w życiu nie zdążył. W takim tempie będę robił tę trasę ze 28 godzin i najpewniej zahaczę jeszcze o drugą nockę. Motywuję się wizualizacją posiłku, który zjem na najbliższym punkcie oraz zapowiedzią burzy, która ma nadejść za kilka godzin. Chcę być wtedy możliwie nisko i blisko mety.

Mernaner Hütte, 96 kilometr, 20 godzin i 56 minut od startu, 1960 m. n.p.m.

Ledwo tu doczłapałem i jestem pół-żywy. Klaus, będący w dużo lepszym stanie w tym miejscu postanawia wziąć się do roboty i spróbować zdążyć przed nocą łamiąc 24 godziny. Zostały trzy godziny i 24 kilometry. Według profilu głównie zbieg, najpierw łagodny, potem stromy do mety w Bolzano.

Ja zostaję jeszcze dłużej na punkcie podjadając więcej i odpoczywając. Po wyjściu, zatankowany paliwem po same uszy postanawiam także wziąć się w garść. Biegnę wszystko co płaskie i z górki. Niestety jest i trochę pod górkę, czego uproszczony profil trasy nie uwzględnił. Czuję się jednak świetnie, Klaus by powiedział, że dostałem trzecie życie. Czasami wyprzedzam uczestników trasy 69 km, gdyż tu już nasze biegi łączą się i powadzą tą samą drogą do mety. Szybkiemu bieganiu sprzyja podłoże, które jest na niższej wysokości dużo bardziej przyjazne dla zawodnika. Już nie ma rumowisk kamieni jak na 2000 metrach ale jest wygodna, trawiasta i piaszczysta ścieżka, miejscami usiana owczymi lub krowimi „minami”. Łagodnie opada w dół, z czasem wchodzi do lasów a potem na szeroką szutrową drogę. Ten końcowy, szybki odcinek przypomina trochę trasę Biegu 7 Dolin.

Biegnę tu w miarę szybko starając się choć końcówkę pokonać porządnie. Łudzę się, że może dogonię Klausa i razem wbiegniemy na metę łamiąc 24 godziny? Byłoby pięknie. Wiem, że ułańskim zrywem w końcówce nie odzyskam zmitrężonych wcześniej godzin, ale i tak mam chęć i siłę, żeby przycisnąć.

W końcu jest asfalt. Zostało mi 30 minut do 20-tej, czyli do upływu 24 godzin. Wydaje mi się, że minąłem już 115 kilometr i powinienem zdążyć. Biegnę szybko, minuty upływają a jednak Bolzano nie widać. Jakoś tak wolno upływają kilometry, że w końcu zaczynam podejrzewać, że ci organizatorzy wyskalowali trasę w milach.

Gdy mijają 24 godziny, nie jestem jeszcze nawet w Bolzano. Przeliczyłem się, do mety było dalej niż myślałem. Już wiem, ze nie złamię doby więc zwalniam. Już spokojnie dnem kamienistego wąwozu, znowu trochę asfaltem i już widać Bolzano. – Ależ jeszcze jesteśmy wysoko – myślę patrząc na miasto na dole. To jeszcze tyle? I dlaczego wbiegamy z tej dziwnej strony do miasta? Jakoś mi się to nie zgadza z planem trasy i po raz drugi daje o sobie znać słabe poznanie trasy przed wyścigiem.

Ostatnie dwa, trzy kilometry to istna katorga. Zbieg stromym asfaltem w dół. Bardzo bolesny dla mięśni czworogłowych uda, wymęczonych już na podejściach. Jest tak nieprzyjemnie, że przechodzę w marsz ale taki marsz w dół boli tak samo więc już wolę truchtać.

Jesteśmy w końcu w mieście, nad rzeką. Jestem przekonany, że jeszcze ze 4 kilometry na drugi koniec miasta więc gdy wyprzedza mnie zawodnik z mojej trasy nie podejmuję walki. Doby i tak nie złamałem więc co mi zależy, jedno miejsce w tę czy we w tę. Spaceruję sobie spokojnie gdy minutę później widzę idącego z naprzeciwka zawodnika niosącego worek z depozytu. Czyżby meta była blisko? – zapala mi się lampka w głowie. Ile do mety, pytam? – A z 50 metrów – odpowiada niosący worek. Pluję sobie w brodę, że właśnie dałem się wyprzedzić dla jakiegoś Chińczyka, tak po prostu, bez walki, tuż przed metą. Kolejny raz płacę gapowe za nieznajomość trasy i profilu. Gonię ale jest już za późno. Nie po 50 metrach ale po 500 metrach meta rzeczywiście jest. Wbiegam na nią wyczerpany i gratuluję zawodnikowi o dalekowschodniej urodzie i arcy-dalekowschodnim imieniu „Abraham” który mnie tak bezwstydnie łyknął 500 metrów przed metą.

Jestem na mecie 22 zawodnikiem. Czas 24 godziny i 29 minut. Klausa, kolegi z którym pokonałem część trasy nie dogoniłem. On przybiegł jako 19 lecz też 24 godzin nie złamał. Zabrakło mu 7 minut.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce